Żeglowanie zaczynało się od pobudki wczesnym rankiem.
Grażyna łapała za aparat i, narzuciwszy zawadiacko chustę na piżamę w kratkę, w eleganckim stroju fotografowała przyrodę.
Przez cały dzień z dziobu, rufy, na brzegu, zza krzaków aparat fotograficzny Grażyny utrwalał przejawy wszelakiego życia mazurskiej flory i fauny.
P. nie próżnował i w czasie wolnym od żeglowania zajmował się szeroko pojętym "usprawnianiem". Przy czym usprawniał wszystko, co się dało usprawnić. Ot, po prostu - żeby nam, kobietom, łatwiej się żyło na łódce.
Mimo trudów żeglowania, dość często oddawaliśmy się "rozpuście" pysznego jedzenia, podawanego do koi, przy stole, na pokładzie. Do dziś się zastanawiam, jak Grażyna z P. wyczarowywali w ciasnej kabinie tak pyszne dania. I do tego bardzo tanie - proszę sobie wyobrazić obiad za 2,50 zł. Dla mnie to czysta magia.
Oprócz ciężkiej pracy na pokładzie, spacerowaliśmy po brzegu w Rucianem-Nidzie
i w Mikołajkach,
odwiedzając przy okazji klimatyczne knajpki, np. utrzymaną w marynistycznym stylu "Pod Dębem" i tonącą w kwiatach "Oazę".
Wieczorami zachwycaliśmy się zachodami słońca.


Podsumowywując - załoga w postaci Grażyny i P. podczas kilkudniowego rejsu po Mazurach dzielnie się spisywała, starając się na każdym kroku umilać mi życie. A co ja w tym czasie robiłam? A ja patrzyłam na chmury...
CDN