Miałam wtedy, ech, ciut więcej niż dwa razy więcej lat. Od dawna pływałam po Mazurach i na którymś z rejsów doszłam do wniosku, że może przyjść taki moment, kiedy to stwierdzę, że Mazury są za ciasne. Postanowiłam więc spróbować morskiego żeglowania. W
Lubelskim Okręgowym Związku Żeglarstwa zapisałam się na kurs sternika jachtowego i przez prawie rok dojeżdżałam do Lublina na zajęcia teoretyczne. Uczyłam się m. in. teorii żeglowania i manewrowania, locji, nawigacji, meteorologii. Pływanie zaczęło się na wiosnę (trudno w to uwierzyć, ale pod koniec kwietnia na Zalewie Zemborzyckim była jeszcze przy brzegu zamarznięta woda. Pod okiem kilku świetnych instruktorów (m. in. kapitana
Ziemowita Barańskiego) próbowałam opanować te wszystkie liny, żagle, manewry, węzły i chmury. Egzamin praktyczny zdałam z przygodami (w czasie jego trwania nad zalewem przeszła mała trąba powietrzna.
Żeby nie zapomnieć tego, czego nauczyłam się na kursie i połączyć wiedzę z praktyką, postanowiłam wziąć udział w pierwszym w moim życiu morskim rejsie. I tak 21 lipca 1996 r. zostałam "zaokrętowana" na pokład s/y Roztocze.
Fotografia obok pochodzi ze strony (
klik) i przedstawia jacht z czasów dużo wcześniejszych niż mój pierwszy na nim rejs. Nie to, żebym nie miała własnych zdjęć. Ale spośród moich 27 (!) fotografii niezbyt coś się nadaje do pokazania na stronie (to były czasy, kiedy nie było aparatów cyfrowych, a klisze były drogie.
Do fotografii pasują słowa Josepha Conrada: "Kiedyś statki były z drewna, a ludzie z żelaza".
Do Gdyni, skąd zaczynał się rejs, jechałam z wielkimi obawami. Czy sobie poradzę? Co z chorobą morską? Jakie są warunki do mycia się? Co z gotowaniem? Jak wytrzymać na nocnej wachcie? Pytania mnożyły się wraz ze zbliżaniem się pociągu do Trójmiasta. Jedyną informacją, którą znałam, był fakt, że na dwanaście osób w załodze będzie jedenastu panów (i ani jednej kobiety oprócz mnie!!!). Jak potraktuje mnie reszta załogi? No i jeszcze ten przesąd!!! [
źródło]
W czasach żaglowców uważano, iż kobiety na statku przynoszą statkowi i załodze nieszczęście. Niektórzy kapitanowie traktowali obecność kobiet na pokładzie statku jako "diabli balast". Marynarze skrobali zaś ślady stóp kobiecych na pokładzie. Tłumaczy się to tym, że marynarze personifikowali statek z kobietą. Sądzono, że statek mógłby być zazdrosny o kobietę znajdującą się na jego pokładzie, w związku z czym okazałby swój gniew i stałoby się nieszczęście.
Wiedziałam jeszcze jedno - gdyby zapytano mnie, którą koję wybieram, to mam pamiętać, że prawa górna w kubryku (przy wejściu) jest najwygodniejsza i nie przecieka.
Rysunek obok [
źródło], wykonany co prawda w 1889 r., doskonale oddaje wnętrze, w którym miałam przebywać przez najbliższe tygodnie. Na Roztoczu nie było tylko krzesła i sztormdeski były wyższe (na szczęście).
Na miejscu okazało się, że nie dość, iż jestem jedyną kobietą, to jeszcze jestem panią w... średnim wieku (mój wiek był średnią arytmetyczną wieku najstarszego i najmłodszego członka załogi). W oczach kolegów żeglarzy kryło się pytanie: "Co ty tutaj robisz?" Wytłumaczeniem mógł być w ostateczności fakt, że jest to mój kolejny rejs, ale ten rejs był przecież dla mnie pierwszym w życiu. Trochę na moją korzyść działała chęć zdobycia umiejętności żeglowania po zrobieniu kursu sternika.
Dziewczyny z poprzedniego rejsu, które schodziły na ląd, zazdrościły mi dwóch rzeczy: po pierwsze - że płynę na morze (a one właśnie z morza wróciły) i po drugie - że płynę z samymi chłopakami. Jedna z nich, Ania, o której kiedyś coś więcej napiszę, na moje pytanie: "Czy dam radę?", z rozbrajającą szczerością stwierdziła: "Dasz radę! A jeśli nie, to się słodko uśmiechniesz, zatrzepoczesz rzęsami i poprosisz o pomoc - wszak jesteś blondynką." Trochę mnie to pokrzepiło na duchu. Do czasu, gdy...

W trakcie spotkania organizacyjnego, podczas którego nastąpiło dzielenie załogi na wachty, omawianie specyfiki budowy jachtu, bezpieczeństwa podczas żeglugi, itp. spraw związanych z rejsem, kapitan Jacek Knajdowski rzekł: "Jeśli chodzi o kingston (tak nazywa się toaletę na żaglowcu), to nie będziemy z niej korzystać, bo często się zapycha, psuje, itd. A zresztą na tym jachcie służy jako magazyn ziemniaków." Panowie stwierdzili: "Dobra, nie ma sprawy". A ja? A ja nie wiedziałam czy śmiać się, czy płakać, czy wysiadać, póki jeszcze brzeg blisko.
Kingston na Roztoczu wyglądał podobnie jak na zdjęciu obok [
źródło], tylko było w nim chyba mniej miejsca, no i wszędzie były worki z ziemniakami.
Wyczytałam na podanej przed chwilą stronie, iż "Dosyć popularne jest stwierdzenie, że do kingstona nie wolno wrzucać niczego co nie przeszło przez usta. Wynika ono z częstego problemu zatykających się instalacji, które mają stosunkowo małe przekroje." Nic dodać, nic ująć...
Przydzielono mnie do wachty drugiej, niestety było to tak dawno, że nie pamiętam imion większości załogi. Pamiętam za to doskonale pierwsze godziny rejsu. Kapitan, po omówieniu manewru odejścia od kei i wyjścia z portu, przydzielił wszystkim zadania. "A ja? Co ja mam robić?" - spytałam nieśmiało. I w ten sposób zostałam obdarzona zaszczytną funkcją bycia "okiem". Wysłali mnie na dziób, każąc trzymać się dobrze wszystkiego, co pod ręką. No i każąc meldować o wszystkim, co przed dziobem. Z początku bardzo mi się podobało, jacht na fali to wznosił się, to opadał - jak na huśtawce. Przed dziobem było bezpiecznie, a zresztą mój orli-sokoli wzrok dostrzegał ewentualne przeszkody z tak dużym wyprzedzeniem, że było dużo czasu na odpowiednie reakcje. "Ale frajda, dziób tak pięknie pruje fale." - pomyślałam. Niestety, mój zachwyt nie trwał długo. Wykolebana na dziobie dość szybko zaczęłam odczuwać skutki choroby morskiej. Jeszcze jak płynęliśmy po Zatoce Gdańskiej, to nie było tak źle. Ale po kilku godzinach wypłynęliśmy na pełne morze, brzeg przestał być widoczny i... Nooo, trudno, trzeba było oddać pokłon Neptunowi. I to nie raz... Nie ma na to sposobu, nie można się uodpornić. Najlepiej się czymś zająć. Znalazłam lekarstwo na chorobę - coś, co zajmuje mózg na tyle silnie, że przestaje mu się chcieć chorować. Moim sposobem na chorobę morską stało się sterowanie. Po jakimś czasie załoga nabrała do mnie zaufania. Potrafiłam trzymać kurs, mogłam stać przy sterze godzinami. Tylko co jakiś czas prosiłam kogoś, aby mnie zastąpił przy sterze na chwileczkę, kłaniałam się Neptunowi i z powrotem wracałam do steru.
Wszystko byłoby w porządku: i ciepła, nieprzeciekająca koja, której wszyscy z wyjątkiem kapitana mi zazdrościli, i skórka chleba (dobra na chorobę), i szklanka gorącej herbaty do ogrzania rąk. No i to sterowanie, które było tak absorbujące, że uszczęśliwiało człowieka. Tylko z jednym nie mogłam się przemóc. Zupełnie nie wiedziałam jak sobie poradzić. W końcu A. (wysokie, postawne chłopisko) podszedł do mnie i rzekł. "Widzę, Kwiatuszku, że się męczysz. Chodź, pokażę ci, jak to się robi. I wysadził mnie za burtę tak, jak się wysadza małe dziecko. Pokazał czego się trzymać, żeby nie wypaść. Ej, nie będę opisywać technicznych szczegółów, zostawiam to wyobraźni czytelników. Dość powiedzieć, że jakoś dałam sobie radę, choć skrepowania nigdy się nie pozbyłam. Trudno mówić o jakiejkolwiek intymności, kiedy człowiek niemalże "na uszach" jedenastu załogantów załatwia swoje potrzeby fizjologiczne (zwyczajowo stawało się tyłem do osoby, która robiła TO na rufie.
A propos Kwiatuszka - z wyjątkiem przywileju wybrania koi (pierwsza z prawej u góry, w tym momencie pragnę gorąco podziękować pani z LOZŻ-etu, która mi o niej powiedziała - nie dość, że miałam suchą, wygodną, szeroką koję, to jeszcze pozostali członkowie załogi do końca rejsu zastanawiali się skąd takie wyczucie w wyborze koi u kobiety, która na niczym nie powinna się znać, koledzy żeglarze traktowali mnie zwyczajnie i bez żadnych ulg. Pełniłam wachty przy sterze i w kambuzie, myłam pokład i gary, glansowałam mosiądze. Może przy zmianie żagli mniej się przydawałam, bo sił poskąpiła natura. Ale za to przy sterze mogłam stać i stać. I wcale mi się nie nudziło. Podsumowywując, w nawiązaniu do fotografii obok, przedstawiającej k
siężną Daisy von Pless na pokładzie jachtu w lipcu 1911 r. [źródło], nie traktowano mnie jak księżniczkę, ale i źle nie miałam. Raz tylko zrobiło mi się przykro. Było to pod koniec rejsu - w powrotnej drodze zawinęliśmy do Ustki i moi koledzy chwilę po przycumowaniu popędzili na piwo, zostawiając mnie na pokładzie w celu pilnowania jachtu. Były to czasy, kiedy alkohol za granicą był dość drogi w porównaniu z polskim. Zapasy wzięte na jacht (celnicy) były ograniczone i szybko się skończyły. A oni byli tak spragnieni, że nic i nikt by ich nie zatrzymał. Zresztą - nie było dla mnie żadnego problemu w pozostaniu na jachcie. Po pierwsze - nie lubię piwa, po drugie - lubię być sama na pokładzie, po trzecie - obiecali za pół godziny wrócić. Wrócili po kilku godzinach, byli taaacy weseli, nawet kapitan, zwyczajowo smutny, uśmiechał się do świata. A ja, zgrzytając zębami, zrobiłam im awanturę: bo byli za długo i wrócili za późno, bo wszystkie sklepy już pozamykane, a nawet nie przynieśli mi drożdżówki. Cóż - każdy ma swoje potrzeby - jedni piwo, inni kawałek ciastka. Rano miałam na śniadanie, podane do koi, drożdżówkę.
Szkoda, że nie prowadziłam wtedy żadnego "pamiętnika z rejsu", można by było teraz coś więcej ciekawego napisać. Ale kto by pomyślał dwadzieścia lat temu, że będą blogi, na których ludzie będą dzielić się wspomnieniami.
Pamiętam, że po wypłynięciu z Gdyni żeglowaliśmy w kierunku Sztokholmu i dopiero po trzech dobach dopłynęliśmy do pierwszego portu -
Visby na
Gotlandii. Po zacumowaniu jachtu i kapitańskim pozwoleniu zejścia na ląd, pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, było popędzenie do łazienki. Była to normalna łazienka w cywilizowanej europejskiej marinie. Nachyliłam się nad zlewem i zrobiło mi się niedobrze. Ponoć niektórzy tak mają - do długim pływaniu na morzu stanięcie na stałym lądzie kończy się chorobą lądową. Ale wszystko się skończyło pomyślnie, był czas i na doprowadzenie się do ładu, i na zwiedzanie pięknego miasteczka. Przy okazji dodam (to dla czekających na opowieść o prawdziwych piratach, których spotkałam dopiero podczas swojego piątego rejsu), że Visby pod koniec XIV wieku było główną siedzibą Braci Witalijskich - największych piratów na Morzu Bałtyckim. Jak napisałam wyżej, płynęliśmy w kierunku Sztokholmu - i tu wspomnę o kolejnym żeglarskim przesądzie. Na morzu nie wpisuje się do dziennika pokładowego portu przeznaczenia, zanim się w nim nie zacumuje. Mogłoby to ściągnąć na żaglowiec nieszczęście - przesąd ponoć istnieje od czasu Odyseusza, który wpisał od razu po wypłynięciu port przeznaczenia, mało tego, podał nawet przybliżoną datę wpłynięcia do niego.
Pogoda był mało wietrzna, skutkiem czego na dopłynięcie do Sztokholmu zabrakło nam czasu. Odwiedziliśmy za to dwie maleńkie miejscowości w Szwecji:
Arkösund i
Oxelösund (można zobaczyć migawki z portów tu:
klik,
klik,
klik). W powrotnej drodze zahaczyliśmy o
Kalmar (z pięknym zamkiem i z jednym z najdłuższych mostów w Europie, łączącym wybrzeże z Olandią), wspomnianą wcześniej
Ustkę i
Władysławowo. Przy okazji nadmienię, że porty polskie mizernie się wtedy prezentowały na tle tych szwedzkich. Mam na myśli udogodnienia dla żeglarzy w postaci marin, a przede wszystkim toalet.
Mój pierwszy w życiu rejs po morzu skończył się 3 sierpnia w Gdyni (trasa 705,5 Mm, na morzu 175,5 godz.). Był jednym z najwspanialszych wydarzeń w moim życiu, pełnym zaskakujących zjawisk – już to, że byłam jedyną kobietą wśród jedenastu mężczyzn, w większości prawdziwych WILKÓW MORSKICH, mówi samo za siebie. I cały rejs przeżyłam z uśmiechem, mimo choroby morskiej. Początki były trudne, ale na koniec żegnaliśmy się jak starzy, dobrzy znajomi. Moi koledzy żeglarze zeszli na ląd, a ja zostałam na kolejny rejs - tym razem w zupełnie innym składzie i z zupełnie innej okazji (ale o tym w następnej opowieści - oczywiście o ile czytelnikom mojego bloga się to nie znudzi).
P.S. Egzamin teoretyczny zdałam jesienią. Dziś jeszcze pamiętam dokładnie jedno z pytań z historii żeglarstwa: Co to jest ożaglowanie typu "kleszcze kraba"?
Wspomniana na początku piosenka nosi tytuł "Green Horn" (do muzyki tradycyjnej słowa napisali Henryk "Szkot" Czekała i Damian Gaweł). Green Horn (Zielony Róg) oznacza w tym przypadku nazwę miejsca, ale greenhorn w języku angielskim to
nomen omen nowicjusz, debiutant, początkujący, żółtodziób. Utworu w wykonaniu Mechaników Shanty można posłuchać tu (
klik).
P.S.' Oprócz wspomnianych wcześniej fotografii, pamiątkami z rejsu są 3 foldery, które przywiozłam ze Szwecji. Mam też 2 kartki, wysłane do domu rodzinnego - poniżej fragmenty zapisków:
Gdynia, 22.07.1996 r.
Podróż mieliśmy dobrą. Jesteśmy teraz w Gdyni, przejęliśmy jacht, załoga jest w porządku (na razie). Robimy zakupy, pogoda się poprawiła. Jutro wypływamy. Jacht robi wrażenie.
Kalmar, 29.07.1996 r.
Jak na razie wszystko jest w porządku, już tydzień rejsu minął, przeżyłam chorobę morską, wieje dość łagodny wiatr, zaliczyliśmy już trzy porty. Od jutra zaczynamy poruszać się w kierunku Gdyni.
Kartkę z Fryderykiem Chopinem dostałam jakiś czas po rejsie od W.
P.S." Na pożegnalnym zdjęciu odkryłam imiona całej załogi: K., W., W., A., Kapitan, ja, T. (III oficer), Ł., A. (II oficer), G. (I oficer), J. i Z. I to jest dobra nauczka - trzeba podpisywać zdjęcia od razu, bo po 18 latach może się przydać.