Serce z płatków róż

Jutro Dzień Matki, może prezentowany poniżej bukiet w kształcie serca, wykonany z płatków róż, stanie się dla kogoś inspiracją?
Konstrukcja opiera się na sercu, wyciętym z tektury i oklejonym wstążeczką w kolorze dopasowanym do koloru kwiatów. W centralnej części bukietu jest jedna róża, której łodyga, odpowiednio zabezpieczona, służy do trzymania. Góra serca ozdobiona jest płatkami róż, klejonymi klejem na zimno. Dodatkiem są perełki nawleczone na ozdobny drucik. Spód bukietu wykończony jest listkami. 


Autorką kompozycji jest młodziutka właścicielka firmy Garden Studio Anna Hozer, która na swojej stronie tak pisze:
Firma Garden Studio Anna Hozer powstała z myślą o osobach, które pragną posiadać piękny i wyjątkowy ogród. Pasja, zainteresowania oraz wiedza zdobyta podczas studiów na wydziale Ogrodnictwa i Architektury Krajobrazu Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie sprawiają, że tworzone przez nas ogrody są niepowtarzalne i unikatowe.
Aniu, życzę Ci powodzenia, ciekawych zleceń, wielu klientów i szybkiego rozwoju firmy. 

"Pogładzimy ciepłe uszy osiołka..."

W poście Hura!!! Wygrałam!!! pisałam o Annie Pięcińskiej, mojej bratniej duszy i pierwszej pani oficer podczas jednego z rejsów po Bałtyku. Znamy się jak łyse konie i niejedną wachtę przegadałyśmy razem. Właśnie, dla zachęty przesyłając kilka fotografii zamieszczonych poniżej, zaprosiła mnie do wspólnego żeglowania w najbliższe lato. Kuszą nie tylko piękne widoki. Oto, co Ania pisze o prowadzonych przez siebie rejsach (cytat pochodzi ze strony Rejsy z kulturą):

Wespniemy się na klify, skąd rozciągają się zapierające dech w piersiach widoki, zajrzymy do lśniących złotem bizantyjskich świątyń, zagubimy w labiryntach wąskich uliczek. Zatańczymy bouzouki, rozsmakujemy w jogurcie z miodem, zanurkujemy w błękitnych falach w poszukiwaniu trójzębu Posejdona.
Będziemy czytać mitologię z gwiazd mrugających świetliście nad Morzem Egejskim, odurzymy się zapachem pinii, pomedytujemy przez chwilę w ciszy średniowiecznego klasztoru. Pogładzimy ciepłe uszy osiołka, który przywiózł do miasteczka słodkie owoce, sfotografujemy niezwykłe motyle, zasiądziemy na długie biesiadowanie w tawernie na talerzem pysznych mezedes.
Będziemy żeglować, zwiedzać i cieszyć się każdą chwilą.









Na stronie Bardzo kulturalny kapitan można przeczytać m. in., że:

Ania jest pomysłodawcą i motorem napędowym Rejsów z Kulturą. Z wykształcenia jest filologiem i historykiem sztuki; z pasji - żeby wymienić tylko niektóre: żeglarką, pedagogiem, podróżniczką i tancerką – nie tylko doprowadzi bezpiecznie na miejsce jacht, ale posłuży też Państwu jako przewodnik, z radością dzieląc się swoją nietuzinkową wiedzą. Za rufą pozostawiła blisko 20 000 mil morskich, z czego ponad 3000 jako kapitan.



I jeszcze jeden cytat ze strony Kliwra, na której Ania tak pisze o sobie:

Gdy byłam mała... cieszył mnie każdy dzień - teraz jestem duża i nadal tak jest.
Wakacje mam po to... żeby wszystkimi zmysłami chłonąć świat.
Niezmiennie... kocham życie.
Najważniejsze... być w zgodzie ze sobą.
Żeglarstwo dla mnie jest... stylem życia.


Z Anią można by konie kraść. Można też porozmawiać na wiele różnorodnych tematów, począwszy od kultury, historii, sztuki, przez związki frazeologiczne, a nawet wydobycie węgla kamiennego (i to w dodatku po angielsku). Można nawet posłuchać własnoręcznie przez Nią pisanych bajek. Ania potrafi też wspaniale przyjmować zwierzenia - dobre dla tych, którzy czują potrzebę wygadania się. Oprócz innych zalet, potrzebnych podczas rejsu, posiada też ogromny potencjał kulinarny - kiedyś opowiem, co takiego potrafi wyczarować w kambuzie, niezależnie od tego jaka fala jest na morzu.

Ten post miał mieć tytuł "Rejsy z kulturą", ale stwierdziłam, że post o Ani nie może być tak normalnie zatytułowany. Nie oddawałby w żaden sposób charakteru przebywania z nią. Byłam już raz na wspólnym rejsie po Morzu Egejskim, zaglądałam do bizantyjskich świątyń, wsłuchiwałam się w ciszę średniowiecznego klasztoru, spacerowałam po wąskich uliczkach malutkich nadmorskich miasteczek. Ba!!! Nawet jadłam jogurt z miodem (z trudem udało się Ani namówić mnie do spróbowania go, gdyż jestem bardzo oporna na kuchnie innych narodów). Mam pewność, że skoro Ania obiecuje, iż "będziemy żeglować, zwiedzać i cieszyć się każdą chwilą", to nie są to żadne gruszki na wierzbie, ale tak właśnie będzie. Oj - i jeszcze te ciepłe uszy osiołka.

Nie wiem, czy uda nam się tym razem wspólnie pożeglować, ale gdyby ktoś z Szanownych Czytelników, zapragnął przeżyć wspaniałą przygodę na prawdziwym morskim rejsie, szczerze polecam Rejsy z kulturą.


Na koniec, aby poczuć choć przez chwilę klimat rejsu, na który warto z Anią popłynąć, zapraszam do wysłuchania piosenki "Cyklady" w wykonaniu Dominiki Żukowskiej i Andrzeja Koryckiego [źródło].

Jedwabny szal z różami

Prezentowany poniżej szal jest efektem mojego udziału w kursie Akademii Rękodzieła Bocian. Powstał metodą filcowania na mokro z użyciem włókien wełny i jedwabiu. 





I jeszcze fotografie tego samego szala na białym tle. Można zobaczyć na nich jak cieniutka jest tkanina, z której szal jest zrobiony.




Nadmieniam, że było to moje pierwsze spotkanie z tą metodą i jak na pierwszy raz - jestem bardzo zadowolona z efektów.

Majowe warsztaty florystyczne

Miałam dziś przyjemność uczestniczyć w pokazie florystycznym, zorganizowanym przez A. i B., a prowadzonym przez moją ulubioną florystkę Elżbietę Kosydar. Tematyką były wiązanki wiosenne. Najbardziej podobała mi się wiązanka z anturium, dodatkowo udekorowana kryzą ze sznurka.


Poniżej prezentuję pozostałe wiązanki: z anturium i lilii, pięknych morelowych róż, w tym jedną z dodatkiem kaliny buldeneż (zwanej u mnie pomponiastą), a także z tradycyjnych gerber.




Świece z motywami kwiatowymi_2

Poniżej prezentuję świecę z pięknym motywem kwiatowym z papieru ryżowego. Identycznego papieru firmy Decomania użyłam do zrobienia lampionów z motywami kwiatowymi oraz ozdobienia biblioteczki. Świeca została podarowana G.



Spróbowałam też ozdobić świece o małej średnicy, ale okazało się, że płomień nadpala dekorację i nie wygląda to najlepiej. 
W roli świeczników występują kawałki drewna z wyżłobionym wgłębieniem na świeczkę. Posiadam spory zapas takich drewnianych, naturalnych świeczników, zostałam nimi obdarowana przez T. Świetnie się prezentują na stole. Można siedzieć, patrzeć na płomień i mieć namiastkę kominka. Jak się nie ma prawdziwego, a lubi blask ogniska, to musi to wystarczyć.
Za oknem zimna Zośka daje się we znaki. Połowa maja, a deszcz, wiatr i temperatura jak w listopadzie. Tylko przekwitła jarzębina, zaglądająca do okna, świadczy o wiośnie. Nic to, w górach mają gorzej, jest świeży śnieg, zagrożenie lawinowe, w dolinach podtopienia i błoto.
Świece z innymi motywami kwiatowymi można obejrzeć tu (klik).

Chustecznik z różami

Poniżej prezentuję chustecznik sześcienny, którego ścianki boczne ozdobione są przepięknym motywem róż. Wspaniała serwetka pozwoliła na takie ułożenie przy przeciwległych rogach, że ma się wrażenie ciągłości motywów. Chustecznik stał się prezentem dla N.




Inne chusteczniki wykonane przeze mnie metodą decoupage'u można zobaczyć, m. in. tu (klik, klik, klik).

Hurrra!!! Wygrałam!!!

Polskie Radio - Regionalna Rozgłośnia w Lublinie
Radio Lublin S.A. 
Zespół Radia Lublin z przyjemnością informuje, że został rozstrzygnięty konkurs żeglarski dla słuchaczy audycji "Razem bracia do lin", emitowanej przez naszą Rozgłośnię.
W ocenie Komisji Konkursowej odpowiedzi Pani zyskały najwyższe uznanie; oznacza to, iż przyznajemy Pani główną nagrodę w postaci rejsu żeglarskiego na jachcie "Roztocze" po Bałtyku w dn. 3 - 15.08.1996 r.
Zapraszamy na uroczyste wręczenie tej nagrody, a przy tym na spotkanie z członkami naszego Zespołu, autorem audycji, armatorem i kapitanem jachtu dn. 20.06.1996 r. o godz. 14 - tej w budynku Radia Lublin przy ul. Obrońców Pokoju 2 w Lublinie.
Gratulujemy i liczymy na niezawodną obecność
Prezes Zarządu
Naczelny Redaktor
Radia Lublin S. A.
Janusz Winiarski
Lublin, 1 czerwca 1996 r.
Proszę zwrócić uwagę na datę - ładny prezent dostałam z okazji Dnia Dziecka, prawda? Ale wszystko po kolei. Jak pisałam w poprzednim poście, w 1996 roku przygotowywałam się do egzaminu na sternika jachtowego. Przypadkiem T., natknąwszy się w "Dzienniku Wschodnim" (lokalnej gazecie) na ogłoszenie o konkursie marynistycznym, związanym z audycją "Razem bracia do lin", stwierdził: "Masz, coś dla ciebie". Zasady konkursu były proste, można o nich przeczytać w jednym z wycinków prasowych, który do tej pory posiadam:
... Radio Lublin SA oraz autorzy audycji "Razem bracia do lin", nadawanej w soboty o godzinie 11.30, ogłosili konkurs o nagrodę w postaci 2-tygodniowego rejsu po Bałtyku na jachcie pełnomorskim latem tego roku. Na pokładzie znajdą się osoby wyłonione spośród tych, którzy odpowiedzą prawidłowo na najwięcej z szesnastu pytań nadawanych pod koniec każdej audycji, a publikowanych także w każdą ostatnią sobotę miesiąca na łamach "Dziennika Wschodniego". Rozstrzygnięcie konkursu w maju. Odpowiedzi (...) nadsyłajcie w ciągu 4 tygodni od daty emisji (...).
Pytania w konkursie „Razem bracia do lin” były następujące:
  1. Co to są pływy i jakie pływy występują na Morzu Bałtyckim?
  2. Jakie jest zasolenie Bałtyku?
  3. Opisz jedną z wysp na Morzu Bałtyckim.
  4. Kim byli Bracia Witalijscy?
  5. Co to jest abrazja i gdzie jest największa na polskim wybrzeżu?
  6. Jakie jest najważniejsze wzniesienie na polskim wybrzeżu widziane z morza i jakie z tym miejscem wiążą się legendy?
  7. Jakie morze świata przypomina swym kształtem klęczącą kobietę i co o tym mówią mieszkańcy jego brzegów?
  8. Ile jest polskich latarni?
  9. W jakiej książce jest mowa o kapitanie Ahabie?
  10. Jaka książka opowiada o Wilku Larsenie?
  11. W której książce jest mowa o wieloletnim rozbitku i jego służącym Piętaszku?
  12. Jakie ryby wędrują z Bałtyku w górę polskich rzek?
  13. Jaka książka opowiada o lordzie Glenarvanie, Jakubie Paganelu, dwójce dzieci i jachcie Duncanie?
  14. Czym zapisał się w historii żeglowania Francis Chichester?
  15. Opisz pierwszy samotny rejs Polaka dookoła kuli ziemskiej.
  16. Jaką trasę przebył Joshua Slocum podczas swego rejsu dookoła świata? Przedstaw ją na mapce.
Nadmieniam, że w roku 1996 nawet mi się nie śniło o posiadaniu komputera, a tym bardziej o dostępie do internetu. Jedynymi książkami marynistycznymi, które posiadałam w swojej biblioteczce, były: "Dzieci kapitana Granta" Juliusza Verne'a, "Moby Dick" Hermana Melville'a i "Szaman Morski" Karola Borchardta. Z racji przygotowywania się do egzaminu na sternika miałam też, z trudem zdobytą, książkę Andrzeja Kolaszewskiego "Żeglarz i sternik jachtowy", ale akurat ona przy odpowiadaniu na pytania konkursowe nie przydała mi się wcale.
Z większością pytań poradziłam sobie w miarę sprawnie (szczególnie z tymi, które dotyczyły literatury marynistycznej, historii żeglugi czy też Bałtyku). Największą trudność przysporzyły mi dwa pytania: pyt. 4 i pyt. 8. Teraz wystarczy wpisać w wyszukiwarce Bracia Witalijscy i wyskakują tysiące odpowiedzi (podaję link dla osób zainteresowanych opowieściami o piratach klik). Nawiasem mówiąc (pisząc), niedawno ukazała się książka na ich temat pt. "Piraci północy", autorem której jest Dariusz Domagalski. Wtedy w dostępnych mi źródłach żadnej wzmianki na ich temat nie było. Pomogła mi, wspomniana w poprzednim poście, pani z LOZŻ-etu, której pragnę przy okazji kolejny raz gorąco podziękować za kilka kartek skserowanej książki zawierającej informację o piratach. Pytanie dotyczące latarni chyba przesądziło o zdobyciu przeze mnie głównej nagrody. Do latarni policzonych na wojskowej mapie (tak cichutko przyznam się, że mój kuzyn miał znajomości w Morskim Oddziale Straży Granicznej) dodałam jeszcze polską latarnię, ale nie na polskim wybrzeżu, tylko w  Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego na Antarktydzie.

Pamiątki po udziale w konkursie to: kilkanaście taśm magnetofonowych z nagranymi audycjami radiowymi, kilka kartek z odpowiedziami konkursowymi (pisanymi jeszcze na maszynie), kilka kserówek, o których wyżej wspominałam, żółciutki sztormiak z napisem Radio Lublin, koszulka z logo audycji, rysunki przedstawiające stare żaglowce, m. in. kartka pocztowa z rysunkiem Marka Szurawskiego.

O wynikach konkursu można przeczytać w jednej z notatek prasowych:
Cotygodniowe spotkanie z morzem na antenie przyciągnęło uwagę słuchaczy, którzy począwszy od stycznia odpowiadali na kolejno 16 pytań kończących każdą audycję. Radio Lublin ufundowało nagrodę w postaci żeglarskiego rejsu po Bałtyku. Laureatką konkursu została..., która wraz z ósemką słuchaczy z innych rozgłośni krajowych popłynie w sierpniu na jachcie "Roztocze" do Karlskrony, na Bornholm i do portów polskiego wybrzeża.

Na temat audycji i konkursu można przeczytać na stronie Fundacji Kultura Morska klik). Tu aż się prosi napisać coś na temat autora audycji, Marka Szurawskiego, ale osiemnastoletnia znajomość zobowiązuje do czegoś więcej niż kilka zdań - kiedyś napiszę o Nim osobny post.

Jak pisałam poprzednio, mój pierwszy rejs skończył się w Gdyni, ale ja nie opuściłam Roztocza. Zaczynałam swój kolejny dwutygodniowy rejs, który był nagrodą w konkursie. Tym razem załoga była mieszana. Oprócz mnie były jeszcze dwie dziewczyny, w tym wspomniana wcześniej Ania i dziewięciu kolegów żeglarzy (w tym A., A., K., M., T., W.). Kapitanem był Tadeusz Zawadzki, (na co dzień profesor doktor habilitowany, kierownik Zakładu Biofizyki UMCS), a I oficerem - Maciej Kwiatkowski (doktor inżynier, dyrektor Ogrodu Botanicznego w Lublinie).  Znów byłam w wieku równym średniej arytmetycznej lat załogi, ale to jakoś już tak nie rzucało się w oczy. Poza tym, z wyjątkiem kadry oficerskiej, pozostali członkowie załogi w większości byli również  zwycięzcami w konkursie - tak więc już było usprawiedliwienie dla mojej obecności na morzu.

II oficerem została Ania, a właściwie Anna Pięcińska, której nie tylko należy się oddzielny akapit, ale i oddzielny post. I będzie kiedyś taki post-pean napisany. Na razie nadmienię tylko, że jest to kolejna osoba, poznana osiemnaście lat temu, z którą przeżyłam od tamtego czasu niejedną przygodę i nadal mamy ochotę się spotkać i pogadać jak starzy Polacy. A na początku naszego wspólnego rejsu, gdy byłyśmy tylko we dwie na pokładzie (pewnie cała reszta załogi jadła kolację) zapytała mnie, czy nie czuję się nieswojo, że ona mi tak rozkazuje? Odparłam, że jest moim oficerem i dopóki wie więcej na temat żeglugi niż ja, to nie ma problemu. A zresztą, gdyby było coś nie tak, to po prostu jej (jako starsza o lat kilkanaście) o tym powiem. A teraz? A teraz Ania zaprosiła mnie właśnie na jeden ze swoich "Rejsów z Kulturą" (to stąd banerek na bocznym pasku).

Teraz czas na trochę informacji o rejsie. Mimo, że odbywał się na tym samym jachcie, w tym samym niemalże czasie, na tym samym akwenie, był zupełnie inny. I to nie tylko dlatego, że w kingstonie już nie było worków z ziemniakami (okazało się, że całkiem nieźle funkcjonuje) Po podziale na wachty (zostałam przydzielona do II, koję miałam tę samą) nastąpiło zaprowiantowanie, zrobiliśmy klar na pokładzie i... wypłynęliśmy z portu. Można by było pokusić się o sprawdzenie jaki to był dzień tygodnia, ale mogę się założyć, że sobota. Otóż jeden z przesądów żeglarskich mówi o tym, że nie wypływa się w piątek (z powodu śmierci Jezusa), nie wypływa się też w poniedziałek (gdyż wtedy Judasz się powiesił). Nie wszędzie tak jest, np. Hiszpanie większość rejsów rozpoczynają właśnie w piątek  (na pamiątkę wyprawy Krzysztofa Kolumba). Płynęliśmy w kierunku Gotlandii, oczywiście choroba morska znowu dała się mi we znaki, ale to już nie było tak uciążliwe. Poza tym do menu, oprócz skórki chleba, weszła kaszka "sztormowa" i kisiel - czyli coś, co smakuje w dwie strony tak samo - tak przynajmniej twierdziła Ania. 

W trakcie rejsu odwiedziliśmy (znane mi już z poprzedniego rejsu) Visby, zwane miastem róż i ruin (polecam ciekawą stronę i ciekawe zdjęcia). Oprócz spaceru wąskimi ulicami, przy których stały domki malowniczo oplecione różami, zwiedziliśmy piękny ogród botaniczny - jakby mogło być inaczej, kiedy miało się takiego I oficera. Kolejny port to Karlskrona z wieloma atrakcjami, wśród nich słynny drewniany Kościół Admiralicji, pomalowany na charakterystyczny w Szwecji czerwony kolor. Oczywiście prawie cała załoga ma pamiątkowe zdjęcie z figurą żebraka Rosenboma. Przypominam sobie, że w kościele zaskoczyła mnie możliwość wysłuchania opowieści przewodnika nagranej po polsku (trzeba było tylko wcisnąć odpowiedni guziczek).

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Bornholm, który od tamtej pory jest moją ulubioną wyspą na Bałtyku. Po zacumowaniu w porcie w Rønne (pamiętam łazienki, w których trzeba było wrzucić monety, aby popłynęła woda z prysznica, wszyscy popędzili zwiedzać miasteczko. Zostałam na pokładzie, aby pilnować jachtu. Po pewnym czasie zobaczyłam kapitana jak, ostrożnie idąc, niósł coś ze sobą. Co się okazało? Poszedł do jakieś wędzarni śledzi (w końcu to był Bornholm - wyspa z nich słynąca) i smutno mu się zrobiło, że ja tak sama na tym pokładzie siedzę. No i kupił mi te śledzie z jakąś sałatką. Sałatka była pyszna, śledzie pewnie też - dla kogoś, kto lubi śledzie i to w dodatku wędzone. A ja nie jadam śledzi - NIGDY W ŻYCIU - wtedy to był ten jeden jedyny wyjątek potwierdzający regułę. Następnego dnia zwiedziliśmy ruiny twierdzy Hammershus, największe w tej części Europy. Mam kilka bardzo ładnych fotografii z tej wycieczki, m. in. jakieś głazy, na których siedzę na tle morza i nieba, a w dali... samotny biały żagiel. Z Bornholmem mam też wspomnienia związane z przeszkodami nawigacyjnymi: albo nie taki wiatr, albo jakieś sieci rybackie, które trudno dostrzec w nocy, albo za blisko światła Christiansø - czyżby jakieś przekleństwo "Diabelskiej Wyspy"?

Ostatnim portem, do którego zapłynęliśmy, był Kołobrzeg ze słynną latarnią morską. Jak siebie znam, na pewno ją zwiedziłam (choć tego teraz nie pamiętam) - w końcu latarnie są mi bliskie (pytanie nr 8). Nooo, czasy się zmieniły. Teraz można kliknąć na stronę Latarnie morskie nad Bałtykiem i wszystko się wie. Wtedy, gdyby nie pogranicznicy, musiałabym chyba sama iść brzegiem morza i liczyć te latarnie. Pamiętam za to, że nagrano z nami audycję radiową w Radiu Kołobrzeg. Opowiadaliśmy o konkursie i rejsie.

W przeddzień zakończenia rejsu, przy kei w Świnoujściu, odbył się wieczór kapitański, a że II oficerem była Ania, która słynna jest z tego, że wspaniale i wymyślnie gotuje, wieczór był bardzo udany. Mój drugi w życiu rejs skończył się 15 sierpnia 1996 r. (trasa 670 Mm, na morzu 160 godz.). Żeglowanie po Bałtyku tak mi się spodobało, że wraz z zejściem na ląd zaczęłam planować już kolejną wyprawę, tym razem chciałam popłynąć na Morze Północne do Bergen.

Wśród rejsowych pamiątek są: fotografie (tym razem mam ich 21 sztuk, w tym część podarowanych przez Anię i A., kilka folderów ze Szwecji, zaświadczenie na starej, opalanej świeczką, mapie, które mówi, że jestem prawdziwym dzieckiem Neptuna i zasługuję na miano Starego Wilka Morskiego, kartkę wysłaną do rodzinnego domu z zapisem: 
Gdynia, 3.08.1996 r. ... jest b. dobrze. Podoba mi się tutaj, pogoda nadal dopisuje. Właśnie zaczynam drugi rejs - pierwszy był naprawdę udany. 


Mam również, podarowane przez Anię, pięknie oprawione zdjęcie Roztocza, robione koło Visby, ale Ania (po przeczytaniu poprzedniego postu) stwierdziła, że nie może patrzeć na te stare fotografie i przesłała mi zdjęcia bardziej współczesne. Dzięki temu można obok zobaczyć rufę jachtu, na którym trzy razy udało mi się pożeglować po Bałtyku. Wielkie dzięki, Aniu.
Gdyby ktoś chciał zobaczyć jak się pływa na Roztoczu, to polecam filmik znaleziony w internecie (klik).

P.S. Drodzy Czytelnicy, na ile konkursowych pytań odpowiedzielibyście, ale - żeby były równe szanse - bez pomocy "wujka Google"?

Z audycją "Razem bracia, do lin!" Marka Szurawskiego związana jest śmieszna historia. Jak już wspomniałam wyżej, była nadawana o godz. 11.30 w soboty (a mnie w tym czasie często nie było w domu - kurs żeglarski w Lublinie). Na szczęście była powtarzana - w niedzielę o godz. 5.00. Najlepszym rozwiązaniem wydawało się nagrywanie jej na taśmę magnetofonową. Moi ulubieni Sąsiedzi posiadali takie ustrojstwo, które można było zaprogramować na określony czas. Tak więc prosiłam sąsiedzkie dzieci o nagrywanie. Najmłodsze Dziecko, A., która wtedy miała ok. 6 lat, zapytała mnie kiedyś: "Ciociu, co to są te romboły?". Otóż w piosence, śpiewanej na początku audycji, występują takie słowa: "jeszcze tylko rumu łyk...". Wykonawcy śpiewali - jak śpiewali, doszły do tego trzaski radiowe, a Dziecko nie wiedziało, co to rum. No i zamiast "RU-MU-ŁYK" wyszło "ROM-BO-ŁY".

Mój pierwszy raz...

Miałem wtedy, ech!, szesnaście lat,
swoją drogą szedłem przez świat,
w sercu zawsze tkwiła uparta myśl,
by za głosem morza iść.


Miałam wtedy, ech, ciut więcej niż dwa razy więcej lat. Od dawna pływałam po Mazurach i na którymś z rejsów doszłam do wniosku, że może przyjść taki moment, kiedy to stwierdzę, że Mazury są za ciasne. Postanowiłam więc spróbować morskiego żeglowania. W Lubelskim Okręgowym Związku Żeglarstwa zapisałam się na kurs sternika jachtowego i przez prawie rok dojeżdżałam do Lublina na zajęcia teoretyczne. Uczyłam się m. in. teorii żeglowania i manewrowania, locji, nawigacji, meteorologii. Pływanie zaczęło się na wiosnę (trudno w to uwierzyć, ale pod koniec kwietnia na Zalewie Zemborzyckim była jeszcze przy brzegu zamarznięta woda. Pod okiem kilku świetnych instruktorów (m. in. kapitana Ziemowita Barańskiego) próbowałam opanować te wszystkie liny, żagle, manewry, węzły i chmury. Egzamin praktyczny zdałam z przygodami (w czasie jego trwania nad zalewem przeszła mała trąba powietrzna.
Żeby nie zapomnieć tego, czego nauczyłam się na kursie i połączyć wiedzę z praktyką, postanowiłam wziąć udział w pierwszym w moim życiu morskim rejsie. I tak 21 lipca 1996 r. zostałam "zaokrętowana" na pokład s/y Roztocze.

Fotografia obok pochodzi ze strony (klik) i przedstawia jacht z czasów dużo wcześniejszych niż mój pierwszy na nim rejs. Nie to, żebym nie miała własnych zdjęć. Ale spośród moich 27 (!) fotografii niezbyt coś się nadaje do pokazania na stronie (to były czasy, kiedy nie było aparatów cyfrowych, a klisze były drogie.
Do fotografii pasują słowa Josepha Conrada: "Kiedyś statki były z drewna, a ludzie z żelaza".

Do Gdyni, skąd zaczynał się rejs, jechałam z wielkimi obawami. Czy sobie poradzę? Co z chorobą morską? Jakie są warunki do mycia się? Co z gotowaniem? Jak wytrzymać na nocnej wachcie? Pytania mnożyły się wraz ze zbliżaniem się pociągu do Trójmiasta. Jedyną informacją, którą znałam, był fakt, że na dwanaście osób w załodze będzie jedenastu panów (i ani jednej kobiety oprócz mnie!!!). Jak potraktuje mnie reszta załogi? No i jeszcze ten przesąd!!! [źródło]
W czasach żaglowców uważano, iż kobiety na statku przynoszą statkowi i załodze nieszczęście. Niektórzy kapitanowie traktowali obecność kobiet na pokładzie statku jako "diabli balast". Marynarze skrobali zaś ślady stóp kobiecych na pokładzie. Tłumaczy się to tym, że marynarze personifikowali statek z kobietą. Sądzono, że statek mógłby być zazdrosny o kobietę znajdującą się na jego pokładzie, w związku z czym okazałby swój gniew i stałoby się nieszczęście.

Wiedziałam jeszcze jedno - gdyby zapytano mnie, którą koję wybieram, to mam pamiętać, że prawa górna w kubryku (przy wejściu) jest najwygodniejsza i nie przecieka.
Rysunek obok [źródło], wykonany co prawda w 1889 r., doskonale oddaje wnętrze, w którym miałam przebywać przez najbliższe tygodnie. Na Roztoczu nie było tylko krzesła i sztormdeski były wyższe (na szczęście).

Na miejscu okazało się, że nie dość, iż jestem jedyną kobietą, to jeszcze jestem panią w... średnim wieku (mój wiek był średnią arytmetyczną wieku najstarszego i najmłodszego członka załogi). W oczach kolegów żeglarzy kryło się pytanie: "Co ty tutaj robisz?" Wytłumaczeniem mógł być w ostateczności fakt, że jest to mój kolejny rejs, ale ten rejs był przecież dla mnie pierwszym w życiu. Trochę na moją korzyść działała chęć zdobycia umiejętności żeglowania po zrobieniu kursu sternika.
Dziewczyny z poprzedniego rejsu, które schodziły  na ląd, zazdrościły mi dwóch rzeczy: po pierwsze - że płynę na morze (a one właśnie z morza wróciły) i po drugie - że płynę z samymi chłopakami. Jedna z nich, Ania, o której kiedyś coś więcej napiszę, na moje pytanie: "Czy dam radę?", z rozbrajającą szczerością stwierdziła: "Dasz radę! A jeśli nie, to się słodko uśmiechniesz, zatrzepoczesz rzęsami i poprosisz o pomoc - wszak jesteś blondynką." Trochę mnie to pokrzepiło na duchu. Do czasu, gdy...

W trakcie spotkania organizacyjnego, podczas którego nastąpiło dzielenie załogi na wachty, omawianie specyfiki budowy jachtu, bezpieczeństwa podczas żeglugi, itp. spraw związanych z rejsem, kapitan Jacek Knajdowski rzekł: "Jeśli chodzi o kingston (tak nazywa się toaletę na żaglowcu), to nie będziemy z niej korzystać, bo często się zapycha, psuje, itd. A zresztą na tym jachcie służy jako magazyn ziemniaków." Panowie stwierdzili: "Dobra, nie ma sprawy". A ja? A ja nie wiedziałam czy śmiać się, czy płakać, czy wysiadać, póki jeszcze brzeg blisko.
Kingston na Roztoczu wyglądał podobnie jak na zdjęciu obok [źródło], tylko było w nim chyba mniej miejsca, no i wszędzie były worki z ziemniakami. 
Wyczytałam na podanej przed chwilą stronie, iż "Dosyć popularne jest stwierdzenie, że do kingstona nie wolno wrzucać niczego co nie przeszło przez usta. Wynika ono z częstego problemu zatykających się instalacji, które mają stosunkowo małe przekroje." Nic dodać, nic ująć...

Przydzielono mnie do wachty drugiej, niestety było to tak dawno, że nie pamiętam imion większości załogi. Pamiętam za to doskonale pierwsze godziny rejsu. Kapitan, po omówieniu manewru odejścia od kei i wyjścia z portu, przydzielił wszystkim zadania. "A ja? Co ja mam robić?" - spytałam nieśmiało. I w ten sposób zostałam obdarzona zaszczytną funkcją bycia "okiem". Wysłali mnie na dziób, każąc trzymać się dobrze wszystkiego, co pod  ręką. No i każąc meldować o wszystkim, co przed dziobem. Z początku bardzo mi się podobało, jacht na fali to wznosił się, to opadał - jak na huśtawce. Przed dziobem było bezpiecznie, a zresztą mój orli-sokoli wzrok dostrzegał ewentualne przeszkody z tak dużym wyprzedzeniem, że było dużo czasu na odpowiednie reakcje. "Ale frajda, dziób tak pięknie pruje fale." - pomyślałam. Niestety, mój zachwyt nie trwał długo. Wykolebana na dziobie dość szybko zaczęłam odczuwać skutki choroby morskiej. Jeszcze jak płynęliśmy po Zatoce Gdańskiej, to nie było tak źle. Ale po kilku godzinach wypłynęliśmy na pełne morze, brzeg przestał być widoczny i... Nooo, trudno, trzeba było oddać pokłon Neptunowi. I to nie raz... Nie ma na to sposobu, nie można się uodpornić. Najlepiej się czymś zająć. Znalazłam lekarstwo na chorobę - coś, co zajmuje mózg na tyle silnie, że przestaje mu się chcieć chorować. Moim sposobem na chorobę morską stało się sterowanie. Po jakimś czasie załoga nabrała do mnie zaufania. Potrafiłam trzymać kurs, mogłam stać przy sterze godzinami. Tylko co jakiś czas prosiłam kogoś, aby mnie zastąpił przy sterze na chwileczkę, kłaniałam się Neptunowi i z powrotem wracałam do steru.
Wszystko byłoby w porządku: i ciepła, nieprzeciekająca koja, której wszyscy z wyjątkiem kapitana mi zazdrościli, i skórka chleba (dobra na chorobę), i szklanka gorącej herbaty do ogrzania rąk. No i to sterowanie, które było tak absorbujące, że uszczęśliwiało człowieka. Tylko z jednym nie mogłam się przemóc. Zupełnie nie wiedziałam jak sobie poradzić. W końcu A. (wysokie, postawne chłopisko) podszedł do mnie  i rzekł. "Widzę, Kwiatuszku, że się męczysz. Chodź, pokażę ci, jak to się robi. I wysadził mnie za burtę tak, jak się wysadza małe dziecko. Pokazał czego się trzymać, żeby nie wypaść. Ej, nie będę opisywać technicznych szczegółów, zostawiam to wyobraźni czytelników. Dość powiedzieć, że jakoś dałam sobie radę, choć skrepowania nigdy się nie pozbyłam. Trudno mówić o jakiejkolwiek intymności, kiedy człowiek niemalże "na uszach" jedenastu załogantów załatwia swoje potrzeby fizjologiczne (zwyczajowo stawało się tyłem do osoby, która robiła TO na rufie.

A propos Kwiatuszka - z wyjątkiem przywileju wybrania koi (pierwsza z prawej u góry, w tym momencie pragnę gorąco podziękować pani z LOZŻ-etu, która mi o niej powiedziała - nie dość, że miałam suchą, wygodną, szeroką koję, to jeszcze pozostali członkowie załogi do końca rejsu zastanawiali się skąd takie wyczucie w wyborze koi u kobiety, która na niczym nie powinna się znać, koledzy żeglarze traktowali mnie zwyczajnie i bez żadnych ulg. Pełniłam wachty przy sterze i w kambuzie, myłam pokład i gary, glansowałam mosiądze. Może przy zmianie żagli mniej się przydawałam, bo sił poskąpiła natura. Ale za to przy sterze mogłam stać i stać. I wcale mi się nie nudziło. Podsumowywując, w nawiązaniu do fotografii obok, przedstawiającej księżną Daisy von Pless na pokładzie jachtu w lipcu 1911 r. [źródło], nie traktowano mnie jak księżniczkę, ale i źle nie miałam. Raz tylko zrobiło mi się przykro. Było to pod koniec rejsu - w powrotnej drodze zawinęliśmy do Ustki i moi koledzy chwilę po przycumowaniu popędzili na piwo, zostawiając mnie na pokładzie w celu pilnowania jachtu. Były to czasy, kiedy alkohol za granicą był dość drogi w porównaniu z polskim. Zapasy wzięte na jacht (celnicy) były ograniczone i szybko się skończyły. A oni byli tak spragnieni, że nic i nikt by ich nie zatrzymał. Zresztą - nie było dla mnie żadnego problemu w pozostaniu na jachcie. Po pierwsze - nie lubię piwa, po drugie - lubię być sama na pokładzie, po trzecie - obiecali za pół godziny wrócić. Wrócili po kilku godzinach, byli taaacy weseli, nawet kapitan, zwyczajowo smutny, uśmiechał się do świata. A ja, zgrzytając zębami, zrobiłam im awanturę: bo byli za długo i wrócili za późno, bo wszystkie sklepy już pozamykane, a nawet nie przynieśli mi drożdżówki. Cóż - każdy ma swoje potrzeby - jedni piwo, inni kawałek ciastka. Rano miałam na śniadanie, podane do koi, drożdżówkę.

Szkoda, że nie prowadziłam wtedy żadnego "pamiętnika z rejsu", można by było teraz coś więcej ciekawego napisać. Ale kto by pomyślał dwadzieścia lat temu, że będą blogi, na których ludzie będą dzielić się wspomnieniami.

Pamiętam, że po wypłynięciu z Gdyni żeglowaliśmy w kierunku Sztokholmu i dopiero po trzech dobach dopłynęliśmy do pierwszego portu - Visby na Gotlandii. Po zacumowaniu jachtu i kapitańskim pozwoleniu zejścia na ląd, pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, było popędzenie do łazienki. Była to normalna łazienka  w cywilizowanej europejskiej marinie. Nachyliłam się nad zlewem i zrobiło mi się niedobrze. Ponoć niektórzy tak mają - do długim pływaniu na morzu stanięcie na stałym lądzie kończy się chorobą lądową. Ale wszystko się skończyło pomyślnie, był czas i na doprowadzenie się do ładu, i na zwiedzanie pięknego miasteczka. Przy okazji dodam (to dla czekających na opowieść o prawdziwych piratach, których spotkałam dopiero podczas swojego piątego rejsu), że Visby pod koniec XIV wieku było główną siedzibą Braci Witalijskich - największych piratów na Morzu Bałtyckim. Jak napisałam wyżej, płynęliśmy w kierunku Sztokholmu - i tu wspomnę o kolejnym żeglarskim przesądzie. Na morzu nie wpisuje się do dziennika pokładowego portu przeznaczenia, zanim się w nim nie zacumuje. Mogłoby to ściągnąć na żaglowiec nieszczęście - przesąd ponoć istnieje od czasu Odyseusza, który wpisał od razu po wypłynięciu port przeznaczenia, mało tego, podał nawet przybliżoną datę wpłynięcia do niego.

Pogoda był mało wietrzna, skutkiem czego na dopłynięcie do Sztokholmu zabrakło nam czasu. Odwiedziliśmy za to dwie maleńkie miejscowości w Szwecji: Arkösund i Oxelösund (można zobaczyć migawki z portów tu: klik, klik, klik). W powrotnej drodze zahaczyliśmy o Kalmar (z pięknym zamkiem i z jednym z najdłuższych mostów w Europie, łączącym wybrzeże z Olandią), wspomnianą wcześniej Ustkę i Władysławowo. Przy okazji nadmienię, że porty polskie mizernie się wtedy prezentowały na tle tych szwedzkich. Mam na myśli udogodnienia dla żeglarzy w postaci marin, a przede wszystkim toalet.

Mój pierwszy w życiu rejs po morzu skończył się 3 sierpnia w Gdyni (trasa 705,5 Mm, na morzu 175,5 godz.). Był jednym z najwspanialszych wydarzeń w moim życiu, pełnym zaskakujących zjawisk – już to, że byłam jedyną kobietą wśród jedenastu mężczyzn, w większości prawdziwych WILKÓW MORSKICH, mówi samo za siebie. I cały rejs przeżyłam z uśmiechem, mimo choroby morskiej. Początki były trudne, ale na koniec żegnaliśmy się jak starzy, dobrzy znajomi. Moi koledzy żeglarze zeszli na ląd, a ja zostałam na kolejny rejs - tym razem w zupełnie innym składzie i z zupełnie innej okazji (ale o tym w następnej opowieści - oczywiście o ile czytelnikom mojego bloga się to nie znudzi).

P.S. Egzamin teoretyczny zdałam jesienią. Dziś jeszcze pamiętam dokładnie jedno z pytań z historii żeglarstwa: Co to jest ożaglowanie typu "kleszcze kraba"?

Wspomniana na początku piosenka nosi tytuł "Green Horn" (do muzyki tradycyjnej słowa napisali Henryk "Szkot" Czekała i Damian Gaweł). Green Horn (Zielony Róg) oznacza w tym przypadku nazwę miejsca, ale greenhorn w języku angielskim to nomen omen nowicjusz, debiutant, początkujący, żółtodziób. Utworu w wykonaniu Mechaników Shanty można posłuchać tu (klik).

P.S.' Oprócz wspomnianych wcześniej fotografii, pamiątkami z rejsu są 3 foldery, które przywiozłam ze Szwecji. Mam też 2 kartki, wysłane do domu rodzinnego - poniżej fragmenty zapisków:
Gdynia, 22.07.1996 r.
Podróż mieliśmy dobrą. Jesteśmy teraz w Gdyni, przejęliśmy jacht, załoga jest w porządku (na razie). Robimy zakupy, pogoda się poprawiła. Jutro wypływamy. Jacht robi wrażenie.
Kalmar, 29.07.1996 r.
Jak na razie wszystko jest w porządku, już tydzień rejsu minął, przeżyłam chorobę morską, wieje dość łagodny wiatr, zaliczyliśmy już trzy porty. Od jutra zaczynamy poruszać się w kierunku Gdyni.
Kartkę z Fryderykiem Chopinem dostałam jakiś czas po rejsie od W.

P.S." Na pożegnalnym zdjęciu odkryłam imiona całej załogi: K., W., W., A., Kapitan, ja, T. (III oficer), Ł., A. (II oficer), G. (I oficer), J. i Z. I to jest dobra nauczka - trzeba podpisywać zdjęcia od razu, bo po 18 latach może się przydać.

Majówka na Polesiu

W ubiegłym roku zapraszałam na Roztocze, tym razem polecam Polesie. Jeżeli ktoś ma kilka dni wolnego i mieszka w pobliżu Lubelszczyzny, warto zwiedzić ten dziki zakątek Polski. Poleski Park Narodowy z siedzibą w Urszulinie przygotował bogatą ofertę na tegoroczną majówkę (klik).
W Ośrodku Dydaktyczno-Muzealnym PPN w Załuczu Starym można zobaczyć wystawę etnograficzną, ale także "ochronkę" dla małych żółwi błotnych.


Niedaleko ośrodka jest ścieżka przyrodnicza "Dąb Dominik" prowadząca nad jezioro Moszne - niewielki zbiornik wodny o mulistym dnie, otoczony dookoła pasem torfowiska, przez które można przejść po specjalnej kładce.




Osobom, pragnącym zapoznać się z kulturą materialną tych terenów, polecam Skansen Kultury Materialnej Chełmszczyzny i Podlasia w Holi), obok znajduje się cerkiew św. Antoniego Pieczerskiego (przy okazji święta ku jego czci odbywają się, znane na Lubelszczyźnie, jarmarki).


Więcej ciekawych zdjęć ze skansenu znalazłam w galerii obiezyswiat.org (klik). Można tam też zobaczyć trochę fotografii z Poleskiego Parku Narodowego, w tym ścieżkę "Perehod".
Jeżeli nie wiosną, to jesienią warto odwiedzić Włodawę podczas Festiwalu Trzech Kultur, ale o tym już kiedyś pisałam (klik). Przy okazji pobytu w tej okolicy można zwiedzić Muzeum Byłego Obozu Zagłady w Sobiborze (był to jedyny niemiecki obóz, w którym zorganizowano udaną ucieczkę kilkuset więźniów). 


Dla tych, którzy lubią urok jezior, polecam wybrać się na Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie, poniżej cytat z jednej ze stron na temat jego uroków (klik).
Jeziora przyciągają turystów malowniczym położeniem wśród lasów, czystą wodą i piaszczystymi plażami. Do jezior o największych walorach rekreacyjnych należą: jez. Białe, Piaseczno, Rogóżno, Łukcze, Zagłębocze, Krasne, Rotcze. Stwarzają one możliwość kąpieli, uprawiania sportów wodnych, a także wędkowania.

P.S. Fotografie były wykonywanie przeze mnie w różnych porach roku (kwiecień, czerwiec, lipiec).
P.S.2 Dzięki Annette przypomniał mi się utwór muzyczny - swoisty hymn tych okolic. Na stronie Polesia czar znalazłam następujące informacje:
Tango "Polesia czar" (właściwy tytuł, to "Polesie") powstało w roku 1936 i było jednym z największych przebojów schyłku okresu międzywojennego. Autorem muzyki i słów był Jerzy Artur Kostecki (1904-1950), a źródłem inspiracji - podobno - jego niespełniona miłość do córki właściciela poleskiego majątku ziemskiego, gdzie Kostecki przebywał w latach 20-tych na wakacjach...

Dla chcących posłuchać polecam wersję z fotografiami Polesia (tego bardziej na wschodzie) z lat 30. XX wieku  (obecnie do Polski należy tylko niewielka część dawnego województwa poleskiego).


Jeżeli ktoś chce zobaczyć więcej starych fotografii z Polesia, proponuję wersję tego samego tanga w wykonaniu Olgi Mieleszczuk.