Pan Samochodzik i lubelski czakram

Niezmiernie się cieszę, że niektóre moje blogowe znajomości zaowocowały spotkaniami w realnym świecie. W poprzednim poście wspomniałam o moim pobycie u Miki. Ale, żeby to raz:) Już w sumie dwa tygodnie popijałyśmy herbatę (lub kawę Anatol) w tym samym miejscu i o tej samej porze:)
Pewnego wrześniowego dnia w Lublinie poznałam osobiście również Kretowatą (autorkę bloga Wiejskoczarodziejsko) i Gosię (która, mam nadzieję, już wkrótce zacznie swój blog prowadzić). O spotkaniu tym można przeczytać u Kretowatej w poście pt. Lublin jest cool:). Przy okazji pięknie dziękuję dziewczynom za wspaniały czas spędzony na Starym Mieście.


Z reakcji blogowych koleżanek wynika, że:
  • Lublin jest daleko, daleko, wręcz na krańcu świata, a przynajmniej na Kresach,
  • niewiele osób kiedykolwiek było w Lublinie, a jeśli było, to dawno, dawno temu,
  • dużo osób, zaciekawionych opowieściami Kreta, a także zauroczonych postami Grażyny, autorki bloga I tu i tam... Yy agui y alla (Lubelszczyzna dzień I i dzień III), chciałoby do Lublina przyjechać.

 

Z racji tego, że Lublin jest mi bliski, poczułam potrzebę napisania czegoś o tym mieście i zachęcenia do odwiedzenia go. Nie jest to proste zadanie, gdyż:
  • Kretowata przedstawiła już Lublin literacko i smakowo na miarę Isaaka Bashevisa Singera,
  • Gosia tak pięknie opowiadała o budowlach, kamieniczkach i zaułkach, że żadne książki z historii sztuki nie oddałyby tego lepiej,
  • Grażyna pokazała Lublin etnograficznie, wielokulturowo i artystycznie na takiej ilości pięknych fotografii, że Edward Hartwig byłby zachwycony.


Mimo wszystko zadania się podjęłam. Będąc ostatnio w Lublinie, miałam bardzo mało czasu i głowę zaprzątniętą zupełnie czymś innym. Udało mi się  jednak odkryć pewną tajemnicę, którą chcę się podzielić z Czytelnikami. Mam nadzieję, że dzięki temu miasto zyska na atrakcyjności i już niedługo (może w zbliżające się lato:) spotkam się z kolejnymi Blogowiankami w tym magicznym miejscu na Ziemi.


Według hinduistycznej filozofii, na kuli ziemskiej znajduje się siedem energetycznych centrów, dających niezwykłą moc. Są to czakramy - gruczoły ziemi. Odpowiadają one siedmiu energetycznym punktom naszego ciała, noszących nazwę czakra. Jeden z czakramów znajduje się w Krakowie na Wawelu (pozostałe to Delhi, Mekka, Delfy, Jerozolima, Rzym i Velehrad). [źródło]
Czakram to pewien rodzaj promieniowania ziemskiego z pewnymi uwarunkowaniami kosmicznymi. Słowo to pochodzi od pierwiastka "czar" oraz "kri", a jego podstawowym znaczeniem jest "koło", kojarzone z kołem astralnym lub mistycznym. Energia, jaka ma z niego płynąć (...) ma powodować pewną harmonię w umyśle człowieka, wzrost wiedzy, większą jej kumulację oraz poprawność myślenia. [źródło]


Pozwolę sobie teraz zacytować fragmenty artykułu pt. "Czakram w zamkowej krypcie" [źródło].
Czakram - miejsce wielkiej magicznej mocy znane z Zamku Wawelskiego, można najprawdopodobniej znaleźć także na Zamku w Lublinie. Tajemnicę kryje najgłębsza krypta w kaplicy Świętej Trójcy.
- Kilka lat temu grupa studentów z Instytutu Fizyki z Warszawy prowadziła tu badania obecności energii właściwej dla starych, tajemniczych zamczysk. Nie wypadliśmy wtedy gorzej niż Kraków czy Malbork - przypomina sobie dyrektor Muzeum Lubelskiego, Zygmunt Nasalski.
(...) Zamek Lubelski ma wiele podobieństw do wawelskiego, uważanego za miejsce najsilniejszego polskiego czakramu - jednego z siedmiu, jakie miał rozrzucić po świecie hinduski bóg Sziwa.
- Już sama topografia nasuwa zaskakujące porównania - wzgórze wawelskie jest wyniesione około 200 m n.p.m., w mieście trzech rzek. U nas też są trzy rzeki, a wzgórze zamkowe wznosi się na 190 m n.p.m. - mówi archeolog z Muzeum Lubelskiego, Marta Polańska.
Dyrektor Nasalski przyznaje, że krypta pod kaplicą zaczęła przy okazji remontu intrygować archeologów i historyków. Wcale niewykluczone, że do kaplicy niebawem będą zachodzić tłumy zwiedzających, aby kontemplować już nie tylko unikalne rusko-bizantyjskie malowidła, ale przede wszystkim tajemniczą energię płynącą z... czakramu. Znany badacz i popularyzator wawelskich tajemnic Zbigniew Święch uważa, że w królewskim Lublinie jest to bardzo prawdopodobne. - Ilekroć do nas przyjeżdża, zawsze podkreśla, że podziemia kaplicy mają w sobie tajemniczą energię, podobną do tej, jaką kryje krypta św. Gereona na Wawelu - mówi Nasalski.



 


Przy odkrywaniu tajemnicy Lublina skorzystałam z wiedzy i umiejętności Zbigniewa Gembala, lubelskiego radiestety ["Na tropie czakramu", źródło].
Postanowiliśmy sprawdzić, czy pomiary radiestezyjne wykryją w Lublinie promieniowanie o niezwykłej mocy.
(...) W samo południe Zygmunt Nasalski, dyrektor Muzeum Lubelskiego, poprowadza nas wąskim przejściem w murze Kaplicy Św. Trójcy do dolnego kościoła, a potem niżej, do grobowej krypty, zbudowanej z kamienia i cegły.
Zbigniew Gembal, nestor lubelskich radiestetów bierze do rąk różdżkę. Najpierw sprawdza, czy w badanym miejscu nie występują cieki wodne, które mogłyby zakłócić badanie. Po kilku minutach wskazuje na jedną ze ścian krypty.
– Tutaj, na długości około 2 metrów, występuje dobra energia. Teraz, za pomocą wahadła uniwersalnego, sprawdzimy długość fal, czyli, mówiąc językiem radiestetów, kolor wydzielanej energii. (...) Nasz ekspert wyciąga wahadło. Na srebrzystej kuli, zaopatrzonej w skalę, ustawia zakres badanego promieniowana. Po chwili kula zaczyna zataczać kręgi. 
Zapada cisza. Wahadło wiruje coraz szybciej.
– To biała energia, najmocniejsza i najbardziej pożyteczna dla naszych organizmów – wyjaśnia Zbigniew Gembal.
Po chwili rozpoczyna się decydujące badanie. Małe wahadełko rusza powoli, jakby nie chciało zdradzić tajemnicy zamkowego wzgórza, ukochanego przez polskich królów.
– Raz, dwa, trzy... – liczy radiesteta w skupieniu. (...)
– ... dziewięć – kończy odliczanie Gembal.
– Co oznacza ta liczba?
– W Lublinie badałem wiele miejsc, w tym stare kościoły i kaplice. W skali dziesięć promieniowanie nigdy nie przekroczyło pięć – wyjaśnia radiesteta.
Wracamy do kościoła. Badanie radiestezyjne mensy ołtarza potwierdza, że kilka metrów wyżej promieniowanie nadal jest bardzo silne. (...)


Na trasie naszego badania są jeszcze dwa miejsca, które wskazał nam Zbigniew Święch. Kierujemy się więc na Plac po Farze, gdzie wyeksponowane są fundamenty kościoła św. Michała. 
Wchodzimy na teren prezbiterium. Gdzieś tu, dwa metry w dół, wedle legendy, mają się znajdować resztki korzenia potężnego dębu, pod którym zasnął król Leszek Czarny...
– Jest dobra energia. Ale kolor biały jest zanieczyszczony. Energia pożyteczna, ale nie tak, jak na zamku – radiesteta przedstawia wyniki dwóch dotychczasowych badań i przechodzi do trzeciego, najważniejszego.
– Raz, dwa, trzy..., siedem, siedem i pół... – recytuje radiesteta.
Już wiadomo, że tu czakramu nie ma. (...)




Mamy zgodę o. Hieronima Kaczmarka, przeora o.o. Dominikanów w Lublinie na zbadanie świątyni. Brat Włodzimierz odsłania prostokątną klapę, prowadzącą do krypt pod głównym ołtarzem. Światło latarki oświetla wąskie schody. Skręt w prawo, potem znów stromo do góry. Na posadzce kości, resztki trumien.
Po chwili stoimy u stóp otwartej trumny ze szczątkami biskupa Andrzeja, który, wedle legendy, sprowadził do Lublina relikwie krzyża, na którym umarł Chrystus...
Pierwsze badanie wykazuje brak cieków wodnych. Średniowieczni budowniczowie dobrze wiedzieli, gdzie lokować budynki. U wejścia do biskupiej krypty różdżka wykrywa silną, bardzo pozytywną energię w białym kolorze.
Po chwili małe wahadełko zostaje wprawione w ruch. Wiruje coraz szybciej.
– Sześć..., siedem..., osiem... Dziewięć, dziesięć... Dziesięć! – powtarza niemal krzycząc Zbigniew Gembal.
Czakram jest u Dominikanów!
Wychodzimy na górę. Na czole naszego eksperta perli się pot. Przysiada w kościelnej ławce.
– Czegoś takiego jeszcze nie widziałem! Badałem wiele kościołów. Ale nigdy skala promieniowania nie przekraczała pięciu. To miejsce ma nadzwyczajną moc! – Gembal wciąż nie może ochłonąć.
– Wahadło wahadłem, czakram czakramem. Tak naprawdę to siła eucharystii i Świętych Relikwii – uważa brat Włodzimierz.(...)
Zbigniew Gembal staje na czarnej płycie marmuru w posadzce, tuż przed głównym ołtarzem. Promieniowanie nadal jest bardzo silne. I właściwie nieważne, czy to promieniowanie radiestezyjne, energetyczne czy duchowe.
Wystarczy tu przyjść i odczuć na sobie pulsowanie energii...



Historycy, naukowcy, radiesteci, duchowni... A co o tym wszystkim sądzą mieszkańcy Lublina? Zapytałam o to dwoje ludzi spotkanych na Placu po Farze [źródło].
Ona:
W 1282 roku na ziemię lubelską napadli Litwini i Jadźwingowie. Dowiedziawszy się o tym Leszek Czarny wyruszył z Krakowa na pomoc, lecz gdy przybył do Lublina, nieprzyjaciela w mieście nie zastał. Strudzony zasnął pod dębem. We śnie ukazał mu się św. Michał Archanioł, podał mu miecz i kazał iść na nieprzyjaciela dla odniesienia zwycięstwa. Leszek ruszył ze swoim wojskiem na wrogów i zgromił ich. Dziękując Bogu za odniesione zwycięstwo, postanowił ufundować w Lublinie kościół pod wezwaniem św. Michała. Kościół wzniesiono w miejscu, w którym rósł potężny dąb.
Pień dębu był ukryty w mensie ołtarza. Dziś mogę się tylko domyślać, w którym to dokładnie miejscu. Odmierzam więc kroki... i stoję w miejscu mocy. Wierzę w ten lubelski czakram. A kiedy już jestem tam, gdzie przyszedł Archanioł Michał i gdzie później stanął jeden z najważniejszych elementów niezwykłego kościoła, staram się poczuć ten przepływ anielskiej energii. (...)
On:
Wystarczy stanąć w zaułku ciasnej uliczki Ku farze, zamknąć oczy i zobaczyć niewidzialny kościół. Dziś są zarysy fundamentów. Zaprowadziłem Ją na miejsce, gdzie przed wiekami zbudowano ołtarz. W jego mensie skrywając pień dębu, pod którym Archanioł Michał przyśnił się Leszkowi Czarnemu.
Rankiem słychać tu szum anielskich skrzydeł. Tak było i tym razem. Z piekarni przy Kowalskiej pachniało chlebem, na Złotej rozdzwoniła się sygnaturka. Staliśmy w miejscu, gdzie zstąpił anioł. Pamiętam, jak Władek Panas opowiadał mi, jak w tym miejscu pulsuje anielska moc. Wierzyłem, że cząstka tej dobrej energii przepływała obok nas. Że drobinka przeniknie do naszych serc. Chciało się żyć.



A co o tym wszystkim sądzę ja? No cóż, zupełnie nie znam się na filozofii hinduistycznej i radiestezji. Mogę jednak opisać, co działo się ze mną po wizycie w tych trzech magicznych miejscach w Lublinie. ... czakram (...) powoduje poczucie przypływu energii, podwyższonej temperatury, wzrost ciśnienia tętniczego i przyśpieszenie bicia serca. [źródło]
Przyspieszonego bicia serca ani podwyższonej temperatury nie stwierdziłam. Nie mierzyłam też ciśnienia tętniczego, ale jego wzrost przy moim niedociśnieniu jest szczególnie wskazany:) A przypływ energii? W przydrożnej "karczmie" KFC zamówiłam najmniej pikantny zestaw i dodatkowo kawę, po czym nie umiałam tego zestawu odebrać. Jak mi się już to udało, jednym ruchem wylałam na siebie pół kubka pepsi-coli (na szczęście tylko tyle w nim było, ach, te automaty:) Wielka plama na swetrze to "pikuś" w porównaniu z zalaną w połowie nogawką spodni. Paczką chusteczek wytarłam stolik i odsączyłam nadmiar płynu z ubrania, mówiąc: "No, trudno... I tak nie mam się w co przebrać.":) Przemiła osoba, która to wszystko ze stoickim spokojem obserwowała, stwierdziła, że może to i lepiej - po co miałabym się truć tą chemią:) O dolewkę pepsi-coli nie poprosiłam:)))
A na poważnie? Przeczytałam gdzieś, że energię płynącą z czakramu należy przełożyć na inną energię twórczą, może więc wrócę w końcu do decoupege'u i haftu matematycznego i, zamiast zanudzać Szanownych Czytelników opowieściami o moich podróżach, zacznę tworzyć... cudarteńka:)


Na koniec dodam, że do Lublina, mimo iż  wydaje się być położony na końcu świata, można dojechać praktycznie z każdej strony Polski: pociągiem, autobusem, autem, busem. Przy okazji pragnę podziękować bardzo serdecznie T. za pomoc w dostarczeniu mnie w całości na Stare Miasto w celu zrobienia fotografii, użytych do ilustracji postu.


Pozwolę sobie powtórzyć, wyartukułowaną wcześniej w poście Pan Samochodzik i ariańska piramida,  potrzebę posiadania własnego samochodu.

OGŁOSZENIE
Z powodu chęci dotarcia do równie ciekawych miejsc jak opisywany powyżej Lublin, chętnie odziedziczę wehikuł. Nie musi być w zupełności taki jak pojazd Pana Samochodzika. Może mieć automatyczną skrzynię biegów i może palić tylko 3 l/100 km. Zrezygnować mogę z amfibii oraz z kilku innych patentów, nadal upieram się  jednak przy tym, by był... czerwony:)))

Na długie jesienne wieczory

Zbliża się listopad, przesunięto czas, wieczory coraz dłuższe, ale nie przeraża mnie to zupełnie. Mam tyle planów na najbliższe miesiące, że trudno będzie wszystko pogodzić. Na razie zrobię sobie herbatę, siądę w swoim ulubionym pokoju i popodziwiam piękne rysunki, które przysłała mi Hana, współautorka bloga Dzika Kura w Pastelowym Kurniku. Pierwszy z nich to nagroda w postaci jednej gruszki za zdobycie III miejsca w konkursie Przysłowiowa nowa jakość. Oprócz głównej pracy w kopercie był jeszcze rysunek miechunki. Dołączona karteczka tłumaczyła wszystko:

"To nie pomyłka, oba są dla Ciebie! 
Jeden - wiadomo, drugi - bo tak!"

Bardzo dziękuję za gruchę i miechunkę, szczególnie za "bo tak". Rysunki są niesamowite, a radość z ich otrzymania ogromna.


Dostałam też przesyłkę od Ewy, dzięki której wypełnię sobie kilka listopadowych wieczorów.  Otóż, będąc u Miki po drodze w Tatry, tak mi się spodobały firanki w zielonym domku z oknami otoczonymi namalowanymi rybkami, że zapragnęłam zrobić podobne. Mika zadzwoniła do Ewy, Ewa zgodziła się udostępnić wzór i właśnie otrzymałam od Niej schemat serwetek, które świetnie mogą pełnić rolę zazdrostek. 



Przy okazji pochwalę się: blogowa znajomość z Miką, współautorką bloga Dzika Kura w Pastelowym Kurniku, po przejściu etapu wymiany e-maili i kilku rozmowach telefonicznych, przekształciła się we wspólne picie herbaty przy jednym stole. O moich pobytach u Miki (wrześniowym i październikowymmożna poczytać w Kurniku. Do herbaty (może być też kawa zbożowa Anatol) dostaje się chałkę z konfiturami własnej roboty. Pychotka. Jak ktoś zasłuży, to może otrzymać słoiczek takich konfitur "na wynos". I właśnie teraz mogę się delektować zapachem, a przede wszystkim smakiem morelowych konfitur od Miki. O ich zaletach pisałam już tu (klik).


Oprócz wzoru serwetek od Ewy mam serwetki, które otrzymałam w wyniku rocznicowej rozdawajki u Barbary, autorki bloga Smak czasu. To dopiero będzie zabawa. W życiu nie robiłam haftu richelieu, ale taką sobie nagrodę wybrałam i, mam nadzieję, że kiedyś "dojrzeję" do tego, aby się za te serwetki zabrać. 



Wielkie dzięki, Hano, za Twoje prace oraz Ewo i Barbaro za dostarczenie mi zajęć na długie, jesienne wieczory. A skoro przy podziękowaniach jestem, to pragnę wyrazić wdzięczność Mice za ciepłe mnie przyjęcie goszczenie pod Tatrami. Wiele radości może sprawić tak bezpośredni kontakt, a gdy dołoży się do tego wspólny spacer u podnóża gór, to czego chcieć więcej do szczęścia. Spaceru po górskich dolinach?
Przyznam się - Mika nie jest jedyną osobą, którą poznałam osobiście. Nie tak dawno spotkałam się z Kretowatą i Gosią, ale o tym napiszę następnym razem. Jest jeszcze jedno blogowe stworzenie, z którym spędziłam najwięcej czasu - to Tropik, pies Miki. Pies to niezwykły, jeżeli ktoś jeszcze go nie zna, polecam jesienną sesję zdjęciową (klik). Zdjęcie poniżej przedstawia nasz spacer złotą polską jesienią: z lewej ja - czyli kosmitka (znowu widać mój cień), z prawej Tropik - pies, który ma swoją zorzę polarną (można ją zobaczyć na fotografii, wykonanej na Alasce przez Ataner).


Otoczona pięknymi pracami Hany, zaopatrzona przez Ewę i Barbarę w pomysły na wieczorne robótki szydełkowe i hafty, mogę bez obawy wejść w jesień. Do tego mam do przejrzenia tysiące fotografii z ostatnich wakacyjnych wyjazdów. Czegóż chcieć więcej? Może marzeń? Ależ, są i marzenia. Ba, nawet te marzenia mają swoje kolory.


Przede mną stoi, przywieziona specjalnie dla mnie z Bieszczadów, pocztówka od T. Niewiarygodne, ile na niej odcieni, aż wierzyć się nie chce. Ponoć tam tak jest, gdy trafi się na odpowiedni moment przebarwiania się drzew. Od wielu lat chciałam zobaczyć jesienne Bieszczady na własne oczy. Myślałam, że w tym roku uda się zrealizować moje plany. Niestety (a może na szczęście) w góry wybrałam się za wcześnie, było jeszcze prawie zupełnie zielono (klik). Trzeba będzie pojechać tam kolejny raz, by sprawdzić, czy naprawdę tak wyglądają jak na widokówce. T., przy okazji serdecznie Ci dziękuję za dostarczenie mi tematu do kolejnych marzeń.

Jestem kosmitką:)

Nie, nie zwariowałam, nie mam żadnych zwidów ani nerwicy lękowej. Tego, że jestem kosmitką, dowiedziałam się, czytając komentarze pod poprzednim postem. Zaraz wszystko po kolei wytłumaczę.


Trudności ze zwracaniem się do mnie w blogowym świecie sprawiają, że doczekałam się już takich form jak: Cudarteńka, Arte, Arteńka, Cud. Ktoś kiedyś w komentarzu użył zwrotu: "cudaczku". Ale nikt mnie do tej pory nie nazwał "kosmitką". Ba, nawet "cudowną kosmitką". Ślicznie, prawda? Tak mnie określiła Kalipso, a to wszystko za sprawą telefonu komórkowego, a właściwie jego braku. (Jak wygląda kosmitka? Na jednej z fotografii można zobaczyć mój cień.) 


Od razu zaznaczam, że nieużywanie telefonu przez mnie nie jest spowodowane obawą przed jego szkodliwym wpływem na zdrowie człowieka, czy czymś podobnym. Po prostu - jego podstawowa funkcja, czyli możliwość komunikowania się ze światem, nie jest mi w większości przypadków do niczego potrzebna.


Nie, żebym nie lubiła rozmawiać z ludźmi, wręcz przeciwnie - bardzo lubię, szczególnie słuchać. Mogłabym godzinami siedzieć, na przykład przy świecach, a jeszcze lepiej przy ognisku albo kominku i prowadzić rozmowy do białego rana.
Od czasu do czasu jednak muszę posłuchać samej siebie. Wyjeżdżam wtedy gdzieś, gdzie więcej jest przyrody niż techniki, gdzie bliżej jest do natury niż do ludzi. I słucham: wiatru, śpiewu ptaków, szumu strumienia, kapiących kropli deszczu, odgłosu spadających liści. Słucham tego, co dyktuje serce lub podpowiada rozum.



Zdarza się, iż bliskie osoby zarzucają mi, że nie ma ze mną wtedy kontaktu, że nie wiedzą, czy wszystko u mnie w porządku. Wychodzę z założenia, iż brak wiadomości oznacza dobrą wiadomość, a jeśli ktoś chce wiedzieć, co u mnie słychać, chętnie opowiem po powrocie.

        

A jeśli chodzi o poczucie bezpieczeństwa? Zamieszczone fotografie zostały wykonane w okolicach Sarniej Skały w Tatrach, trzy dni po tym jak spadł z niej jedenastolatek, robiący zdjęcia (wypadek w dniu 12.10.2014 r.). Była piękna, słoneczna pogoda, ciepło, prawie bezwietrznie, mało ludzi. Gdy byłam w tym samym miejscu pierwszy raz, szlaku zupełnie nie było widać z powodu dużej ilości śniegu. Zresztą latem czasami też bywa tu niebezpiecznie - raz  wiatr był tak silny, że o mało mnie nie zwiał.
A co by było, gdyby jednak coś mi się stało? No cóż. Wtedy mogę tylko liczyć na drugiego człowieka. Statystycznie ujmując w Polsce przypada powyżej 1,5 aktywnej karty SIM na osobę. Jak do tej pory nikt nie odmówił mi zadzwonienia do domu czy wysłania wiadomości wtedy, gdy zaistniała taka potrzeba. Za każdym razem jednak wzbudzam zdziwienie nieposiadaniem telefonu czy też brakiem umiejętności jego obsłużenia.
Zdarza się, że ktoś, dla mojego dobra, sugeruje mi, że czas może już "dorosnąć" do zdobyczy cywilizacji. Może jakiś smartfon albo mały tablet? Przecież to jest prostsze w obsłudze niż komputer.


Ech, życie."... cza­sami o po­ran­ku czu­jemy, że coś się zacznie, coś pełnego, czys­te­go, wyjątko­wego. Później dzwo­ni te­lefon i wszys­tko się kończy." [Éric-Emmanuel Schmitt] Tak sobie myślę, że zrobiłabym wyjątek i kupiłabym telefon - gdyby ktoś mi zaręczył, że będę dostawać tylko dobre wiadomości.


Przy okazji dodam, że posiadam przedmiot zwany telefonem komórkowym, nawet go przez długi czas używałam, ale od ponad 5 lat leży sobie spokojnie w szafie. Czasami go zabieram ze sobą na jakiś wyjazd w góry i traktuję jako... budzik. Ha, ha, ha - prawdziwa ze mnie kosmitka.