Mój pierwszy raz...

Miałem wtedy, ech!, szesnaście lat,
swoją drogą szedłem przez świat,
w sercu zawsze tkwiła uparta myśl,
by za głosem morza iść.


Miałam wtedy, ech, ciut więcej niż dwa razy więcej lat. Od dawna pływałam po Mazurach i na którymś z rejsów doszłam do wniosku, że może przyjść taki moment, kiedy to stwierdzę, że Mazury są za ciasne. Postanowiłam więc spróbować morskiego żeglowania. W Lubelskim Okręgowym Związku Żeglarstwa zapisałam się na kurs sternika jachtowego i przez prawie rok dojeżdżałam do Lublina na zajęcia teoretyczne. Uczyłam się m. in. teorii żeglowania i manewrowania, locji, nawigacji, meteorologii. Pływanie zaczęło się na wiosnę (trudno w to uwierzyć, ale pod koniec kwietnia na Zalewie Zemborzyckim była jeszcze przy brzegu zamarznięta woda. Pod okiem kilku świetnych instruktorów (m. in. kapitana Ziemowita Barańskiego) próbowałam opanować te wszystkie liny, żagle, manewry, węzły i chmury. Egzamin praktyczny zdałam z przygodami (w czasie jego trwania nad zalewem przeszła mała trąba powietrzna.
Żeby nie zapomnieć tego, czego nauczyłam się na kursie i połączyć wiedzę z praktyką, postanowiłam wziąć udział w pierwszym w moim życiu morskim rejsie. I tak 21 lipca 1996 r. zostałam "zaokrętowana" na pokład s/y Roztocze.

Fotografia obok pochodzi ze strony (klik) i przedstawia jacht z czasów dużo wcześniejszych niż mój pierwszy na nim rejs. Nie to, żebym nie miała własnych zdjęć. Ale spośród moich 27 (!) fotografii niezbyt coś się nadaje do pokazania na stronie (to były czasy, kiedy nie było aparatów cyfrowych, a klisze były drogie.
Do fotografii pasują słowa Josepha Conrada: "Kiedyś statki były z drewna, a ludzie z żelaza".

Do Gdyni, skąd zaczynał się rejs, jechałam z wielkimi obawami. Czy sobie poradzę? Co z chorobą morską? Jakie są warunki do mycia się? Co z gotowaniem? Jak wytrzymać na nocnej wachcie? Pytania mnożyły się wraz ze zbliżaniem się pociągu do Trójmiasta. Jedyną informacją, którą znałam, był fakt, że na dwanaście osób w załodze będzie jedenastu panów (i ani jednej kobiety oprócz mnie!!!). Jak potraktuje mnie reszta załogi? No i jeszcze ten przesąd!!! [źródło]
W czasach żaglowców uważano, iż kobiety na statku przynoszą statkowi i załodze nieszczęście. Niektórzy kapitanowie traktowali obecność kobiet na pokładzie statku jako "diabli balast". Marynarze skrobali zaś ślady stóp kobiecych na pokładzie. Tłumaczy się to tym, że marynarze personifikowali statek z kobietą. Sądzono, że statek mógłby być zazdrosny o kobietę znajdującą się na jego pokładzie, w związku z czym okazałby swój gniew i stałoby się nieszczęście.

Wiedziałam jeszcze jedno - gdyby zapytano mnie, którą koję wybieram, to mam pamiętać, że prawa górna w kubryku (przy wejściu) jest najwygodniejsza i nie przecieka.
Rysunek obok [źródło], wykonany co prawda w 1889 r., doskonale oddaje wnętrze, w którym miałam przebywać przez najbliższe tygodnie. Na Roztoczu nie było tylko krzesła i sztormdeski były wyższe (na szczęście).

Na miejscu okazało się, że nie dość, iż jestem jedyną kobietą, to jeszcze jestem panią w... średnim wieku (mój wiek był średnią arytmetyczną wieku najstarszego i najmłodszego członka załogi). W oczach kolegów żeglarzy kryło się pytanie: "Co ty tutaj robisz?" Wytłumaczeniem mógł być w ostateczności fakt, że jest to mój kolejny rejs, ale ten rejs był przecież dla mnie pierwszym w życiu. Trochę na moją korzyść działała chęć zdobycia umiejętności żeglowania po zrobieniu kursu sternika.
Dziewczyny z poprzedniego rejsu, które schodziły  na ląd, zazdrościły mi dwóch rzeczy: po pierwsze - że płynę na morze (a one właśnie z morza wróciły) i po drugie - że płynę z samymi chłopakami. Jedna z nich, Ania, o której kiedyś coś więcej napiszę, na moje pytanie: "Czy dam radę?", z rozbrajającą szczerością stwierdziła: "Dasz radę! A jeśli nie, to się słodko uśmiechniesz, zatrzepoczesz rzęsami i poprosisz o pomoc - wszak jesteś blondynką." Trochę mnie to pokrzepiło na duchu. Do czasu, gdy...

W trakcie spotkania organizacyjnego, podczas którego nastąpiło dzielenie załogi na wachty, omawianie specyfiki budowy jachtu, bezpieczeństwa podczas żeglugi, itp. spraw związanych z rejsem, kapitan Jacek Knajdowski rzekł: "Jeśli chodzi o kingston (tak nazywa się toaletę na żaglowcu), to nie będziemy z niej korzystać, bo często się zapycha, psuje, itd. A zresztą na tym jachcie służy jako magazyn ziemniaków." Panowie stwierdzili: "Dobra, nie ma sprawy". A ja? A ja nie wiedziałam czy śmiać się, czy płakać, czy wysiadać, póki jeszcze brzeg blisko.
Kingston na Roztoczu wyglądał podobnie jak na zdjęciu obok [źródło], tylko było w nim chyba mniej miejsca, no i wszędzie były worki z ziemniakami. 
Wyczytałam na podanej przed chwilą stronie, iż "Dosyć popularne jest stwierdzenie, że do kingstona nie wolno wrzucać niczego co nie przeszło przez usta. Wynika ono z częstego problemu zatykających się instalacji, które mają stosunkowo małe przekroje." Nic dodać, nic ująć...

Przydzielono mnie do wachty drugiej, niestety było to tak dawno, że nie pamiętam imion większości załogi. Pamiętam za to doskonale pierwsze godziny rejsu. Kapitan, po omówieniu manewru odejścia od kei i wyjścia z portu, przydzielił wszystkim zadania. "A ja? Co ja mam robić?" - spytałam nieśmiało. I w ten sposób zostałam obdarzona zaszczytną funkcją bycia "okiem". Wysłali mnie na dziób, każąc trzymać się dobrze wszystkiego, co pod  ręką. No i każąc meldować o wszystkim, co przed dziobem. Z początku bardzo mi się podobało, jacht na fali to wznosił się, to opadał - jak na huśtawce. Przed dziobem było bezpiecznie, a zresztą mój orli-sokoli wzrok dostrzegał ewentualne przeszkody z tak dużym wyprzedzeniem, że było dużo czasu na odpowiednie reakcje. "Ale frajda, dziób tak pięknie pruje fale." - pomyślałam. Niestety, mój zachwyt nie trwał długo. Wykolebana na dziobie dość szybko zaczęłam odczuwać skutki choroby morskiej. Jeszcze jak płynęliśmy po Zatoce Gdańskiej, to nie było tak źle. Ale po kilku godzinach wypłynęliśmy na pełne morze, brzeg przestał być widoczny i... Nooo, trudno, trzeba było oddać pokłon Neptunowi. I to nie raz... Nie ma na to sposobu, nie można się uodpornić. Najlepiej się czymś zająć. Znalazłam lekarstwo na chorobę - coś, co zajmuje mózg na tyle silnie, że przestaje mu się chcieć chorować. Moim sposobem na chorobę morską stało się sterowanie. Po jakimś czasie załoga nabrała do mnie zaufania. Potrafiłam trzymać kurs, mogłam stać przy sterze godzinami. Tylko co jakiś czas prosiłam kogoś, aby mnie zastąpił przy sterze na chwileczkę, kłaniałam się Neptunowi i z powrotem wracałam do steru.
Wszystko byłoby w porządku: i ciepła, nieprzeciekająca koja, której wszyscy z wyjątkiem kapitana mi zazdrościli, i skórka chleba (dobra na chorobę), i szklanka gorącej herbaty do ogrzania rąk. No i to sterowanie, które było tak absorbujące, że uszczęśliwiało człowieka. Tylko z jednym nie mogłam się przemóc. Zupełnie nie wiedziałam jak sobie poradzić. W końcu A. (wysokie, postawne chłopisko) podszedł do mnie  i rzekł. "Widzę, Kwiatuszku, że się męczysz. Chodź, pokażę ci, jak to się robi. I wysadził mnie za burtę tak, jak się wysadza małe dziecko. Pokazał czego się trzymać, żeby nie wypaść. Ej, nie będę opisywać technicznych szczegółów, zostawiam to wyobraźni czytelników. Dość powiedzieć, że jakoś dałam sobie radę, choć skrepowania nigdy się nie pozbyłam. Trudno mówić o jakiejkolwiek intymności, kiedy człowiek niemalże "na uszach" jedenastu załogantów załatwia swoje potrzeby fizjologiczne (zwyczajowo stawało się tyłem do osoby, która robiła TO na rufie.

A propos Kwiatuszka - z wyjątkiem przywileju wybrania koi (pierwsza z prawej u góry, w tym momencie pragnę gorąco podziękować pani z LOZŻ-etu, która mi o niej powiedziała - nie dość, że miałam suchą, wygodną, szeroką koję, to jeszcze pozostali członkowie załogi do końca rejsu zastanawiali się skąd takie wyczucie w wyborze koi u kobiety, która na niczym nie powinna się znać, koledzy żeglarze traktowali mnie zwyczajnie i bez żadnych ulg. Pełniłam wachty przy sterze i w kambuzie, myłam pokład i gary, glansowałam mosiądze. Może przy zmianie żagli mniej się przydawałam, bo sił poskąpiła natura. Ale za to przy sterze mogłam stać i stać. I wcale mi się nie nudziło. Podsumowywując, w nawiązaniu do fotografii obok, przedstawiającej księżną Daisy von Pless na pokładzie jachtu w lipcu 1911 r. [źródło], nie traktowano mnie jak księżniczkę, ale i źle nie miałam. Raz tylko zrobiło mi się przykro. Było to pod koniec rejsu - w powrotnej drodze zawinęliśmy do Ustki i moi koledzy chwilę po przycumowaniu popędzili na piwo, zostawiając mnie na pokładzie w celu pilnowania jachtu. Były to czasy, kiedy alkohol za granicą był dość drogi w porównaniu z polskim. Zapasy wzięte na jacht (celnicy) były ograniczone i szybko się skończyły. A oni byli tak spragnieni, że nic i nikt by ich nie zatrzymał. Zresztą - nie było dla mnie żadnego problemu w pozostaniu na jachcie. Po pierwsze - nie lubię piwa, po drugie - lubię być sama na pokładzie, po trzecie - obiecali za pół godziny wrócić. Wrócili po kilku godzinach, byli taaacy weseli, nawet kapitan, zwyczajowo smutny, uśmiechał się do świata. A ja, zgrzytając zębami, zrobiłam im awanturę: bo byli za długo i wrócili za późno, bo wszystkie sklepy już pozamykane, a nawet nie przynieśli mi drożdżówki. Cóż - każdy ma swoje potrzeby - jedni piwo, inni kawałek ciastka. Rano miałam na śniadanie, podane do koi, drożdżówkę.

Szkoda, że nie prowadziłam wtedy żadnego "pamiętnika z rejsu", można by było teraz coś więcej ciekawego napisać. Ale kto by pomyślał dwadzieścia lat temu, że będą blogi, na których ludzie będą dzielić się wspomnieniami.

Pamiętam, że po wypłynięciu z Gdyni żeglowaliśmy w kierunku Sztokholmu i dopiero po trzech dobach dopłynęliśmy do pierwszego portu - Visby na Gotlandii. Po zacumowaniu jachtu i kapitańskim pozwoleniu zejścia na ląd, pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, było popędzenie do łazienki. Była to normalna łazienka  w cywilizowanej europejskiej marinie. Nachyliłam się nad zlewem i zrobiło mi się niedobrze. Ponoć niektórzy tak mają - do długim pływaniu na morzu stanięcie na stałym lądzie kończy się chorobą lądową. Ale wszystko się skończyło pomyślnie, był czas i na doprowadzenie się do ładu, i na zwiedzanie pięknego miasteczka. Przy okazji dodam (to dla czekających na opowieść o prawdziwych piratach, których spotkałam dopiero podczas swojego piątego rejsu), że Visby pod koniec XIV wieku było główną siedzibą Braci Witalijskich - największych piratów na Morzu Bałtyckim. Jak napisałam wyżej, płynęliśmy w kierunku Sztokholmu - i tu wspomnę o kolejnym żeglarskim przesądzie. Na morzu nie wpisuje się do dziennika pokładowego portu przeznaczenia, zanim się w nim nie zacumuje. Mogłoby to ściągnąć na żaglowiec nieszczęście - przesąd ponoć istnieje od czasu Odyseusza, który wpisał od razu po wypłynięciu port przeznaczenia, mało tego, podał nawet przybliżoną datę wpłynięcia do niego.

Pogoda był mało wietrzna, skutkiem czego na dopłynięcie do Sztokholmu zabrakło nam czasu. Odwiedziliśmy za to dwie maleńkie miejscowości w Szwecji: Arkösund i Oxelösund (można zobaczyć migawki z portów tu: klik, klik, klik). W powrotnej drodze zahaczyliśmy o Kalmar (z pięknym zamkiem i z jednym z najdłuższych mostów w Europie, łączącym wybrzeże z Olandią), wspomnianą wcześniej Ustkę i Władysławowo. Przy okazji nadmienię, że porty polskie mizernie się wtedy prezentowały na tle tych szwedzkich. Mam na myśli udogodnienia dla żeglarzy w postaci marin, a przede wszystkim toalet.

Mój pierwszy w życiu rejs po morzu skończył się 3 sierpnia w Gdyni (trasa 705,5 Mm, na morzu 175,5 godz.). Był jednym z najwspanialszych wydarzeń w moim życiu, pełnym zaskakujących zjawisk – już to, że byłam jedyną kobietą wśród jedenastu mężczyzn, w większości prawdziwych WILKÓW MORSKICH, mówi samo za siebie. I cały rejs przeżyłam z uśmiechem, mimo choroby morskiej. Początki były trudne, ale na koniec żegnaliśmy się jak starzy, dobrzy znajomi. Moi koledzy żeglarze zeszli na ląd, a ja zostałam na kolejny rejs - tym razem w zupełnie innym składzie i z zupełnie innej okazji (ale o tym w następnej opowieści - oczywiście o ile czytelnikom mojego bloga się to nie znudzi).

P.S. Egzamin teoretyczny zdałam jesienią. Dziś jeszcze pamiętam dokładnie jedno z pytań z historii żeglarstwa: Co to jest ożaglowanie typu "kleszcze kraba"?

Wspomniana na początku piosenka nosi tytuł "Green Horn" (do muzyki tradycyjnej słowa napisali Henryk "Szkot" Czekała i Damian Gaweł). Green Horn (Zielony Róg) oznacza w tym przypadku nazwę miejsca, ale greenhorn w języku angielskim to nomen omen nowicjusz, debiutant, początkujący, żółtodziób. Utworu w wykonaniu Mechaników Shanty można posłuchać tu (klik).

P.S.' Oprócz wspomnianych wcześniej fotografii, pamiątkami z rejsu są 3 foldery, które przywiozłam ze Szwecji. Mam też 2 kartki, wysłane do domu rodzinnego - poniżej fragmenty zapisków:
Gdynia, 22.07.1996 r.
Podróż mieliśmy dobrą. Jesteśmy teraz w Gdyni, przejęliśmy jacht, załoga jest w porządku (na razie). Robimy zakupy, pogoda się poprawiła. Jutro wypływamy. Jacht robi wrażenie.
Kalmar, 29.07.1996 r.
Jak na razie wszystko jest w porządku, już tydzień rejsu minął, przeżyłam chorobę morską, wieje dość łagodny wiatr, zaliczyliśmy już trzy porty. Od jutra zaczynamy poruszać się w kierunku Gdyni.
Kartkę z Fryderykiem Chopinem dostałam jakiś czas po rejsie od W.

P.S." Na pożegnalnym zdjęciu odkryłam imiona całej załogi: K., W., W., A., Kapitan, ja, T. (III oficer), Ł., A. (II oficer), G. (I oficer), J. i Z. I to jest dobra nauczka - trzeba podpisywać zdjęcia od razu, bo po 18 latach może się przydać.

32 komentarze:

  1. Przeczytałam z zapartym tchem :) Bardzo ciekawa historia i z przyjemnością poznam więcej takich opowieści :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ooooo, niezmiernie mi miło - wielkie dzięki za słowa zachęty:)

      Usuń
  2. Wiedzialam, ze cos nas laczt. Milosc do zagli, yess!
    Marzylam o taki rejsie, nie udalo sie, ale szanty znam spiewam i Mazury oplyniete;)
    Zwykle, zeglarze, to bardzo fajne ludzie;)
    A mam przyjaciol szanciarzy:)
    Tu spiewaja moje Sasiady:)
    https://www.youtube.com/watch?v=eLDpWEQqLcU


    Ahoooj:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ogromnie mi miło, że nas więcej:)))) Jeśli chodzi o marzenia.... to mam pomysł, ale o tym w @ Zgadzam się z Tobą, że żeglarze są fajni:) Kiedy pływałaś na Mazurach - może machaliśmy do siebie łapką:) Sąsiadów nie znam, ale poznam:) Ja raczej miałam do czynienia z klasyką szantowego zaśpiewu w Polsce (Cztery Refy, Stare Dzwony, EKT, Ryczące Dwudziestki, itp... stare dobre czasy:))))

      Usuń
    2. Klasyka, wiadomo;) Niektorzy z miasta mego, Bytomia;) Mazury, to dawne dzieje, lata 90-te...

      Usuń
    3. Bytom to Ryczące Dwudziestki:) Na Mazurach bywałam od końca lat 80. i tak przez 25 lat co roku:) Od Rucianego-Nidy po Węgorzewo:)

      Usuń
    4. Noooo, to ja to majtek jestem, a Ty prawdziwy zeglarz!

      Usuń
    5. Eeee, zaraz majtek:)) Jest takie przysłowie (francuskie:)
      Przy dobrej pogodzie każdy jest dobrym żeglarzem.

      Usuń
  3. Cudownie mi się czyta twe historie a ta jest niesamowicie piękna buziaki ślę Marii

    OdpowiedzUsuń
  4. Woda nigdy nie była moim żywiołem ,ale może dlatego że było mi bliżej do gór .Po za tym lubie się włóczyć , uzywając nóg ,a po wodzie byłoby to raczej niemozliwe . Pomimo to bardzo lubie szanty ,właśnie słucham twojego tytułowego utworu w wykonaniu EKT Gdynia ,moi ulubieńcy . Twoja opowieść ,bardzo interesująca , dla mnie przede wszystkim dlatego że bardzo lubię takie obrazki z życia . Zwyczaje na żaglowcu bardzo ciekawe i twoja pozycja jedynaczki .Proszę o więcej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz sobie przypomniałam jak zaczeła sie moja znajomość z szantami . Mieszkam w centrum Wrocławia , blisko placu pod którym są przejścia podziemne i w jednym takim przejściu ,zakotwiczyli , nazwę ich, nomadzi . Było to bardzo osobliwe miejsce wydzielone z bardzo szerokiego przejścia . Przestrzeń zagospodarowana drewnianymi skrzynkami i jakimiś sieciami . Dzień i noc toczyło sie tam zycie na przestrzni kilku lat . W tym miejscu właśnie śpiewano szanty . Jakoś nie mogę tego umiejscowic w czasie ,ale na pewno już po transformacji ustrojowej , w czasach polowych łóżek na ulicach .

      Usuń
    2. Ja lubię i góry, i morze, i Mazury - po prostu jestem ciekawa świata:) EKT też należy do moich ulubionych zespołów. Mają wiele piosenek turystycznych, znanych mi od.. zawsze:), np. "Dwie drogi", "Bar w Beskidzie" lub "Monotematyczna piosenka turystyczna". Poza tym bardzo lubię "Morze, moje morze", "Nie sprzedawajcie swych marzeń" A zresztą można by było wymieniać i wymieniać:)))

      Usuń
    3. Ciekawa historia z tymi nomadami:) We Wrocławiu jest festiwal szantowy - już 25 lat z rzędu. I przyjeżdżają tam same sławy żeglarskiego śpiewania:) Ale pewnie nie ujmuje to klimatu ulicznemu śpiewaniu - bo nie ważne gdzie, ważne że od serca:)

      Usuń
  5. Nie żegluję, niestety i żałuję trochę, bo to musi być fantastyczne uczucie. Moje nieliczne rejsy jakieś wycieczkowe kończyły się taką chorobą morską, że nie wsiądę teraz na żadną łódkę. Choruję nawet w samochodzie. Mogę jeździć właściwie wyłącznie jako kierowca - to jak Ty za sterem - wtedy jest ok.
    Podziwiam Cię. Ja chyba zwiałabym jednak przed tymi 11 facetami i brakiem toalety. Podziwiam też, jak fajnie piszesz i pamiętasz tyle szczegółów, mimo, że kawałek czasu minął:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę żeglowanie jest (mimo wszystkich ubocznych skutków) fantastyczne. Najfajniejsze były dla mnie momenty, gdy wszyscy ... jedli kolację pod pokładem, a ja stojąc przy sterze mogłam podziwiać piękny zachód słońca - wydawało mi się wtedy, że jestem sama - tylko ja, wiatr i woda:)
      Z tą choroba morską to jest ponoć tak, że ok. 95% choruje, ale im mija, 3 % - nie choruje wcale, natomiast 2% choruje tak, że aż staje się to niebezpieczne dla organizmu.
      Taka pamięć to chyba pamięć wsteczna - nie wiadomo czy się cieszyć, czy wręcz przeciwnie:) Dzięki bardzo za komentarz i ciepłe słowa:)

      Usuń
    2. Ja chyba należę do tych 2%. Masakra. Np. dłuższa jazda autobusem odpada. A jazda autobusem po górskich serpentynach to pewna śmierć. I do tego lęk wysokości. Jestem człowiekiem nizin LĄDOWYCH.
      Pisz, pisz, bo piszesz niesamowicie zajmująco!

      Usuń
    3. Jest takie przysłowie żeglarskie: "Najlepszym lekiem na chorobę morską jest położyć się w cieniu rozłożystego dębu." - tak więc spokojnie możesz wybrać którąś ze swoich pięknych jabłoni:) Dzięki za słowa zachęty:)

      Usuń
  6. Arteńko, jak przeczytałam Twoje opowieści to sobie pomyślałam, rany, ale ja nudnie spędzam życie......
    No, ale nie dla wszystkich to samo:))) Za wodą nie przepadam, może to jakieś przypadki podtopienia z dzieciństwa, a może mamina fobia przed wodą sprawiły, że woda owszem, ale tak potaplać się do kolanka i starczy. Cud, że nauczyłam się pływać, ale to jest raczej styl "rozpaczliwy":))) Dopiero jakieś 10 lat temu przemogłam swój strach i zaczęłam pływać kajakiem, co bardzo lubię, ale paraliżuje mnie lęk jeśli jestem na środku jeziora a usłyszę w oddali burzę.....Mało wodna ze mnie kobita:)
    Bardzo fajnie napisane i bardzo proszę o jeszcze. Dzielna jesteś i bardzo Cię podziwiam. Sama nie wiem, czego najbardziej bym się obawiała, braku toalet? choroby morskiej? że do domu daleko??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnemo, to nie jest tak:) Jedni lubią chodzić po górach, inni żeglować, a ja lubię i jedno, i drugie:))) A poważnie - nawet Ci, którzy nie ruszają się z domu też mogą spędzać życie ciekawie. To wszystko jest względne. U mnie było tak, że po prostu miałam sprzyjające warunki do moich podróży. Gdyby nie fotografie, to mogłabym kiedyś nie uwierzyć, że dawniej to się mi przydarzyło. Teraz nie byłoby to możliwe:) A co do braku czegokolwiek na jachtach - obecnie już tak dbają o warunki, że załogant czasami ma prawie jak u mamy:) Na chorobę są coraz to bardziej wymyślne leki:) A że jest do domu daleko? Czasami potrzebne jest człowiekowi zdystansowanie do tego, co na co dzień:) Im dalej od brzegu, tym problemy na ladzie są coraz to mniejsze:)

      Usuń
  7. What an interesting story !!!I love the sea but not travelling in a boat!I really enjoyed your post!
    Dimi...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No popatrz, a ja myślałam, że Ty żeglujesz na Cykladach, albo wokół innych uroczych wysp greckich:)

      Usuń
  8. No i się wreszcie doczekałam morskich opowieści!!! I to jakich! I jak widzisz, cieszą się zainteresowaniem ,a nawet pokrewne dusze się znajdują... Bardzo ciekawa opowieść i też czekam na ciąg dalszy. Zwłaszcza ci piraci mnie interesują...
    Jak wiesz, żeglowanie mnie fascynowało już od dawna, ale jedynie teoretycznie:)) Do czynienia z morzem miałam tylko podczas rejsu promem do Szwecji 2 razy, rejs łodzią znajomego po wysepkach szwedzkich , promem na Alandię i promem w Chorwacji. A, jeszcze w Norwegii łodzią. To były krótkie rejsy i choroby morskiej nie odczuwałam.
    Też podziwiam za to samozaparcie toaletowe... I nie tylko, oczywiście:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zainteresowaniem się cieszę i bardzo mi miło z tego powodu, oczywiście jeszcze bardziej, że przy okazji bratnie dusze się budzą z uśpienia:)))) Promy mają specjalne stabilizatory, aby pasażerowie nie odczuwali bujania. To pływanie na łodzi po szwedzkich wysepkach pewnie było wspaniałą przygodą:) No i w ciekawych miejscach byłaś:) A co do teoretycznej fascynacji żeglowaniem - Umberto Eco kiedyś rzekł: "Kto czyta książki - żyje podwójnie."

      Usuń
  9. Świetnie wspomnienia :-)

    Myśleliśmy, że żeglarzem zostanie mój siostrzeniec, uczeń sportowej podstawówki, ale choć po pierwszych zajęciach gadał o nich jak nakręcony, to jednak się nie zdecydował. Chyba po cioci jest taki antysportowy, choć i tak wytrzymał w tej szkole dwa razy dłużej niż ja (teraz ją kończy).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jeszcze nie wiadomo, co z siostrzeńca wyrośnie:) Może się okazać, że kiedyś zapragnie poznać bardziej morze, a przecież ma blisko:)

      Usuń
    2. Już surfer z niego wyrósł, tyle że internetowy.

      Mimo bliskości mnie na przykład morze nie ciągnie. Owszem, emerycki spacer brzegiem morza o zachodzie słońca - tak, choć i to zarzuciłam, a nad morze jeżdżę najwyżej raz w roku. Za to koleżanka z Ustki w lecie każdą wolną chwilę na plaży spędza, jeśli pogoda na to pozwala.

      Usuń
    3. Aaa, internet:) Niestety dużo dzieciaków niszczy swoje siły fizyczne z powodu ciągłego siedzenia przy komputerze. Emerycki spacer o zachodzie słońca - marzy mi się, ale to jeszcze duuużo czasu musi upłynąć. Morze lubię i spacery plażą też) gorzej z wylegiwaniem się na niej - nooo, nie potrafię. Moim marzeniem jest przejść polskie wybrzeże (nie od razu oczywiście, tylko etapami (już trochę kilometrów mam za sobą:)

      Usuń
    4. O takie emeryckie marzenie to i mnie odpowiada, bo pewnie na góry nie będzie już tyle siły. Mam nadzieję, że moje dzieci uda się wychować w duchu sportu i będą umiały dzielić czas na komputer i sprawność fizyczną. Córcia ma 15 miesięcy i jest zafascynowana piłką nożna, to jedyny rzecz, jaka potrafi ją zatrzymać w skupieniu przed tv. I oczywiście noga w górę i pach, pach piłeczkę, jak panowie na boisku.
      Woda niestety nie dla mnie.

      Usuń
    5. Życzę Ci wspólnych rodzinnych wędrówek - może być po górach i po plaży. Każda forma wędrowania jest dobra:) Jak na razie musiałam zawiesić swoje podróże, ale pewnie długo tak nie usiedzę na jednym miejscu:)

      Usuń
  10. O kurczę to dopiero historia dla mnie nieosiągalna, bo nawet pływać nie udało mi się nauczyć. Pewnie wiele rzeczy w takich warunkach stają się normalne, choć trudno to sobie wyobrazić kiedy to piszesz. Dzielna jesteś niesłychanie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam na moim blogu:) Dziękuję za komentarz:) Joshua Slocum - żeglarz, który jako pierwszy opłynął samotnie świat dookoła, do końca życia nie nauczył się pływać w wodzie:)

      Usuń

Miło mi, że do mnie zaglądasz i że tracisz swój cenny czas, aby zostawić po sobie ślad.